Tak więc PO nie powinna jeszcze uważać się za zwycięzcę, tym bardziej że wszyscy pamiętamy to, co działo się przed wyborami dwa lata temu. Platforma prowadziła wyraźnie i prawie we wszystkich sondażach. Ale w końcówce kampanii wyskoczył z telewizorów pluszak i było po PO.

Reklama

A propos sondaży… Jako dziennikarz czuję się przez nie zdezorientowany, a jako wyborca wręcz zagubiony. Oto w sobotę biorę do ręki "GW" i DZIENNIK. W "Gazecie" prowadzi PiS - 38 proc. przed PO - 33 proc. W DZIENNIKU jest prawie dokładnie odwrotnie. Prowadzi PO - 39 proc. przed PiS - 33 proc. No bo co to oznacza? Albo jedna z gazet korzysta z usług kiepskiego badacza opinii publicznej, albo pomieszanie w głowach wyborców jest tak wielkie, że oba sondaże są prawdziwe, tylko były robione na przykład w odstępie kilku godzin, w związku z czym pokazują jedynie to, jak bardzo niestabilne jest poparcie części wyborców.
Doświadczenie minionych lat każe być dość ostrożnym w ocenie sondaży.

Na przykład przed dwoma laty swoje nietrafione wyniki pracownie badające opinię publiczną tłumaczyły tym, że wyborcy zmienili zdanie w ostatnich godzinach przed wyborami i że ta zmiana była praktycznie nie do zbadania. Nie wiem, na jakiej podstawie powstały te tłumaczenia, ale przecież wykluczyć takiej mobilności sympatii wyborców nie można. Z poprzednich lat też można wysnuć kolejny wniosek. Wcale nie jest powiedziane, że obecni liderzy sondaży wygrają tak wysoko, jak to dziś jest przepowiadane. Przed poprzednimi wyborami tak PO, jak i PiS często przekraczały w sondażach 30 proc. Skończyło się na wyniku o kilka punktów niższym. To, co mówią dzisiejsze sondaże, prawdopodobnie zostanie dość mocno spłaszczone. Co jednak nie znaczy, moim zdaniem, że jest jeszcze jakaś szansa dla dwóch (do niedawna) "przystawek" PiS. Tak Andrzej Lepper, jak i Roman Giertych mogą się czuć skonsumowani przez PiS i mogą się z gąską pożegnać.

Gdyby jednak jakimś cudem obydwu ugrupowaniom, albo choćby jednemu, udało się wejść do Sejmu, to zmieniłoby to dość radykalnie obraz sytuacji politycznej. Bo im mniej jest w Sejmie partii, tym więcej mandatów mają zwycięzcy. Gdyby na przykład do Sejmu weszły tylko PO i PiS, to wiadomo, że jedna z tych partii będzie miała ponad 230 mandatów. Na to się raczej nie zanosi, chociaż trzeba przyznać, że LiD dość mocno oberwał po debacie Kaczyński - Tusk, stając się ewidentnym zaprzeczeniem powiedzenia "gdzie dwóch się bije, tam trzeci korzysta". Nie wydaje mi się jednak, by lewica zanurkowała pod kreskę. Podobnie nie sądzę, żeby za burtą pozostało PSL. Pytanie tylko, z iloma mandatami te ugrupowania wejdą do Sejmu. Pawlak, który będzie miał na Wiejskiej 20 szabel, i Pawlak mający ich 40, to zupełnie inne Pawlaki. Mając maleńki klub, prawdopodobnie nie odważy się rozmawiać z PiS, bo los "przystawek" jest dla niego ewidentną przestrogą, a klub mający 20 posłów to klub, który nawet nie jest przystawką, ale co najwyżej "przekąską". Z 40 posłami jest siłą poważną i pociągającą i dla PiS, i - a właściwie przede wszystkim - dla PO.

Reklama

Ostatnie dni kampanii mogą jeszcze sporo zmienić. Mogą to być zmiany drobne, ale niezwykle mocno rzutujące na końcowy wynik. Wszyscy zapowiadają, że PiS ma w zanadrzu jakiegoś haka, i to prawdopodobnie na PO. Już same te oczekiwania świadczą o tym, że PiS ma dość podejrzaną reputację i że komentatorzy spodziewają się gry nie całkiem czystej. Nie wiem, co by to mogło być, i nawet nie chce mi się w tej sprawie spekulować, ale nie można wykluczyć jakiejś bomby odpalonej w ostatnich godzinach kampanii. Gdybym to ja był na miejscu strategów PiS, postawiłbym wszystko na jedną kartę. Zaproponowałbym Tuskowi rewanż. Czyli debatę w piątek wieczorem. Nawet gdyby Donald Tusk ją ponownie wygrał, to przynajmniej nikt by tego nie zdążył skomentować.