Wystarczy wydać kilkaset złotych. Gdyby naczelny "Gazety Wyborczej" na spotkanie z biznesmenem Aleksandrem Gudzowatym włożył do kieszeni wykrywacz lub zagłuszacz podsłuchów, prowokacja wzięłaby w łeb. Panowie porozmawialiby szczerze, ale biznesmen byłby srogo rozczarowany, gdy później chciałby odsłuchać taśmę. Usłyszałby tylko szumy i trzaski. I nie mógłby donieść do prokuratury, że służby specjalne stoją za nieprzychylnymi wobec firmy Gudzowatego artykułami.

Reklama

O ile mniej siwych włosów i wrzodów na żołądku miałby minister Adam Lipiński, gdyby idąc do pokoju Renaty Beger zabrał ze sobą wykrywacz kamer. Urządzenie kosztuje, co prawda, prawie 9 tysięcy złotych, ale cóż to jest w porównaniu ze stratami politycznymi po aferze taśmowej. Lipiński dostałby dyskretny sygnał o tym, że jest nagrywany. W momencie, gdy tylko włączyłaby się kamera. Powiedziałby kilka okrągłych zdań i wyszedł. Potem mógłby się śmiać w twarz nieudolnym prowokatorom. A Renata Beger nie mogłaby oskarżyć posłów PiS, że przeciągają ją na swoją stronę.

Sprzęt do zagłuszania podsłuchów jest mały. Można go dyskretnie ukryć. Specjalne nadajniki zagłuszające fale radiowe wciska się do kalkulatorów, do biurowych zegarów elektronicznych. Przenośne mogą przypominać telefon komórkowy lub małe radio.

Poza poczuciem bezpieczeństwa antypodsłuchowe gadżety dadzą politykom jeszcze jedną radość. Poczują się jak James Bond.