Podczas prezentacji wyników Ankiety Konstytucyjnej 2017 marszałek Sejmu Marek Kuchciński mówił: „Przed prawie dwoma laty, aby rozpocząć dyskusję w sprawie uchwalenia nowej konstytucji, prezes PiS Jarosław Kaczyński zwrócił się do grona wybitnych ekspertów z prośbą o przygotowanie, przedstawienie swoich opinii na temat zmian”. Na sali obecni byli m.in. premier Mateusz Morawiecki, wicepremier Beata Szydło i marszałek Senatu Stanisław Karczewski. Brakowało natomiast najważniejszej osoby i nie chodzi wcale o żywo zainteresowanego napisaniem nowej konstytucji prezydenta Andrzej Dudę.
Nieobecny był Jarosław Kaczyński, a jednak wnioski płynące z ankiety ułożyły się po jego myśli. Streszczająca ich brzmienie prof. Anna Łabno podkreśliła, iż wedle większości ekspertów „podstawowym celem powinno być stworzenie jednego, silnego ośrodka władzy”, przy czym zmiany winny iść w stronę wzmocnienia w nowej konstytucji pozycji premiera. „Najłatwiej to odnieść do wzorca kanclerskiego – silnego Prezesa Rady Ministrów” – mówiła prof. Łabno. To z kolei oznaczałoby „marginalizację prezydentury w stosunku do dzisiejszych rozwiązań”.
Prezes PiS do podobnych wniosków doszedł już latem poprzedniego roku, kiedy prezydent zawetował ustawy o Sądzie Najwyższym i Krajowej Radzie Sądownictwa. „Zupełnie otwarcie powiedziałem panu prezydentowi Andrzejowi Dudzie, iż nie widzę żadnych przesłanek, przy ustabilizowanym systemie politycznym, do tego, by wprowadzić w Polsce system prezydencki, który zawsze tworzy ryzyko, iż osoba bez odpowiedniego doświadczenia politycznego, bez umiejętności, a czasem – może się tak zdarzyć, tylko proszę nie odnosić tego do pana Andrzeja Dudy – człowiek złej woli uzyska bardzo dużą władzę, i to bez realnej kontroli” – oznajmił Kaczyński pod koniec września 2017 r. w wywiadzie udzielonym „Gazecie Polskiej”. Taka zgodność poglądów prezesa z ekspertyzą oznacza, że na system prezydencki w Polsce w najbliższym czasie nie ma co liczyć. A szkoda, bo być może jest to jedyna droga, żeby państwo, w którym społeczeństwo jest tak głęboko podzielone, uczynić choć trochę sterownym oraz zdolnym do prowadzenia długofalowych działań. Przełamując klątwę tymczasowości oraz krojenia ustroju tak, aby nikt nie dostał do ręki realnej władzy w sposób legalny.
Reklama

Ludzie zamiast ustroju

Jednym z najmocniejszych lęków od pół tysiąca lat trawiących Polaków jest strach, że zbyt duża władza w legalny sposób znajdzie się w rękach jednej osoby. Sprawa prezentuje się paradoksalnie w kraju, który nigdy nie doświadczył okresu monarchii absolutnej ani nie władał nim krwawy dyktator. Gdy zaś na obywateli spadały wielkie okrucieństwa, to nie ze strony własnego rządu, lecz obcych reżymów, przed którymi państwo nie potrafiło obronić swej niepodległości. Mimo to polscy politycy niczego nie boją się bardziej niż tyrana rodzimego chowu.
Nim pierwszy król elekcyjny Henryk de Valois zasiadł na tronie Rzeczpospolitej, wpierw musiał zaprzysiąc dwa dokumenty: artykuły henrykowskie oraz pacta conventa. Określały one zobowiązania monarchy wobec państwa oraz to, czego mu nie wolno. Walezy ostro się targował do samego końca o każdy punkt. Nawet podczas przysięgi w katedrze Notre-Dame zaczął się wymigiwać od potwierdzenia zobowiązania do przestrzegania tolerancji religijnej wobec innowierców. Wówczas przewodzący polskiemu poselstwu Jan Zborowski rzekł stanowczo, bez oglądania się na to, iż mówi do przyszłego monarchy: „Nie przysięgniesz, nie zostaniesz królem” („Si non iurabis, non regnabis”). Francją wstrząsały wojny religijne i reprezentanci szlachty nie zamierzali ryzykować przenoszenia tego wzorca na polski grunt. Hetman Zborowski zachował się racjonalnie i to Francuz musiał ustąpić. Jednak ustrój polityczny Rzeczpospolitej sukcesywnie ewoluował w stronę ograniczania władzy monarchów, bo szlachta niezmiennie podejrzewała kolejnych o absolutystyczne ciągoty oraz złe intencje. Efekty tego były opłakane, bo w XVII w. stopniowo zanikał centralny ośrodek władzy państwowej, a w jego miejsce nie wykształcił się żaden inny. Panowania nad krajem nie przejął Sejm, który musiał podejmować decyzje jednomyślnie, ani tym bardziej nie zrobiły tego regionalne sejmiki.
Efekt końcowy tego stanu rzeczy wszyscy zapamiętali, lecz trudno mówić o uczeniu się na błędach przodków, skoro sytuacja powtórzyła się zaraz po odzyskaniu niepodległości. Największym zmartwieniem pierwszego Sejmu, wybranego w II Rzeczpospolitej, było to, żeby Józef Piłsudski nie miał zbyt wielkiej władzy. Parlament, w którym największy klub poselski tworzyli endecy, przyjął taką ordynację wyborczą oraz konstytucję, by żadne stronnictwo nie mogło przejąć całości rządów. Prezydent zaś otrzymał jedynie rolę mediatora między partiami podczas formowania gabinetu. Wówczas Piłsudski zrezygnował z ubiegania się o urząd głowy państwa, a na scenie politycznej zapanował chaos, gdy co kilka miesięcy zmieniała się osoba premiera. Nie przypadkiem dwaj najważniejsi politycy Dmowski i Piłsudski w okresie funkcjonowania państwa stricte wedle konstytucji marcowej wzbraniali się od piastowania najwyższych godności państwowych. Obaj wycofali się do domowego zacisza, wybierając przywództwo nad swoimi obozami politycznymi. Opierało się ono na osobistym autorytecie i nieformalnych powiązaniach, a nie na prawie czy ustroju państwa. Koniec końców to Piłsudski wziął całą władzę na drodze zamachu stanu, lecz zmarł, nim jego autorytarne rządy zostały zalegalizowane przez pisaną w tym celu konstytucję kwietniową.
W niepodległej III RP znów nową konstytucję komponowano tak, by ograniczyć zakres władzy jednego człowieka, tym razem urzędującego prezydenta Lecha Wałęsy. Wprawdzie w 1995 r. przegrał on wybory, lecz już nie wpłynęło to na koncepcję ustroju, w którym prezydent pochodzi z powszechnych wyborów i może blokować poczynania rządu, lecz jednocześnie sam niczego nie przeforsuje. Zamiast zachować stan równowagi między ośrodkami władzy Polska została skazana na permanentne wojny na górze. Nawet jeśli premier i prezydent wywodzili się z tego samego ugrupowania politycznego, nieuchronnie czekała ich szorstka przyjaźń. Doświadczył jej premier Leszek Miller, wpadając w dołki kopane pod nim przez prezydenta Aleksandra Kwaśniewskiego. Również Jarosław Kaczyński boleśnie przekonał się, iż wytypowany przez niego na formalną głowę państwa Andrzej Duda może chcieć się wybić na niezależność. Choć i tak dla Polski najbardziej niebezpieczna sytuacja ma miejsce w momencie kohabitacji, kiedy premier i prezydent są z wrogich obozów. Przebieg i finał wojny na górze między Donaldem Tuskiem a Lechem Kaczyńskim był zanadto tragiczny, aby o tym zapominać.
Wprawdzie nadal obowiązuje konstytucja z 1997 r., ale jej zapisy są już de facto martwe. Ustrój, jaki określała, nie potrafił zagwarantować tego, iż realna władza nie znajdzie się zupełnie poza jego ramami. Wziął ją prezes Prawa i Sprawiedliwości, bez konieczności pełnienia najwyższych urzędów w państwie. Opierając się jedynie na autorytecie w swoim obozie politycznym oraz sieci powiązań, jakie w nim zbudował. Tak powielając model rządzenia państwem, w jakim celował Piłsudski, a dążył do niego także Dmowski. Niestety dla kraju i obywateli oznacza to stan wiecznej tymczasowości, w przypadku Polski połączony z głębokim podzieleniem na dwa śmiertelnie skłócone społeczeństwa.

Kraj po traumie

„To co nas podzieliło – to się już nie sklei” – pisał zaraz po katastrofie smoleńskiej Jarosław Marek Rymkiewicz. Jak się okazało, proroczo. Notabene jego wiersz „Do Jarosława Kaczyńskiego” bezbłędnie wskazał przyszłego naczelnika kraju. Choć najważniejszy jest ów podział Polski, który po katastrofie smoleńskiej osiągnął stopniowo głębokość Rowu Mariańskiego. Co ciekawe, można odnieść wrażenie, że zjawisko to jest powszechnie traktowane jako tymczasowe. Wyróżnić też należy trzy typowe podejścia do niego opiniotwórczych elit. Te mocno prawicowo-narodowe szczerze wierzą, że jeśli przejmą nadzór nad całością mediów, światem kultury, zmienią treści programów szkolnych, tak by uzyskać spójny przekaz, to da się zwykłych Polaków nawrócić. Czyniąc z nich jednolitą patriotyczno-narodową społeczność, koniecznie katolicką. Na koniec resztki liberalnych elit umieści się w jakimś rezerwacie. Z kolei te ostatnie wierzą dokładnie w to samo, tylko na odwrót. Żyjąc mrzonką o przeoraniu świadomości polskiego społeczeństwa tak, iż gremialnie nawróci się na wszystko z przymiotnikiem „europejskie” w nazwie. W obu tych wizjach, po odpowiednim wytresowaniu narodu (lub, kto woli, społeczeństwa), podział zanika, a jedna z elit godzi się na stały pobyt w getcie. Są jeszcze ci trzeci, bardziej umiarkowani, ciążący ku centrum, częściej wątpiący niż ślepo wierzący w jakąś ideę, nieczujący przymusu narzucania swego światopoglądu innym. Nadal mają oni nadzieję, że wszystko da się jeszcze jakoś posklejać. Przecież Polska to nasz wspólny kraj, na który oba wielkie obozy ideowe są tak samo skazane. Podobnie jak na siebie. Rozsądek nakazywałby więc szukać punktów wspólnych mimo podziałów. Tyle że nadzieje umiarkowanych są taką samą mrzonką, jak wizje radykałów.
Zajmując się przypadłościami III RP, najwyższa pora porzucić wszelkie złudzenia, że w najbliższej przyszłości powstałą przepaść można choć trochę zasypać. I mowa tu nie o latach, lecz dekadach. Rymkiewicz niestety trafnie wyczuł ducha nowych czasów. O ile spory w każdej społeczności są sprawą naturalną, o tyle w Polsce rzecz zaszła dalej, bo narodziły się dwie alternatywne rzeczywistości. Abstrahując od przyczyn, widać już wyraźnie, że obóz, który można nazwać umownie prawicowo-konserwatywnym, od liberalno-lewicowego dzielą nie tylko kwestie ideowe, kulturowe czy światopoglądowe. Na nie nałożyły się alternatywne rzeczywistości medialne. Dziś odbiorcom na temat codziennych wydarzeń, często tych samych, przekazywane są diametralnie różne treści. Zaobserwować to zjawisko może każdy, jeśli zechce się pobawić w oglądanie programów informacyjnych w TNV, na zmianę z TVP. Podobna rzecz tyczy się gazet, portali internetowych, mediów społecznościowych etc. Dysponując własnymi światami wirtualnymi, oba obozy sukcesywnie budują od nowa nawet przeszłość. Alternatywne pamięci historyczne już regularnie zderzają się ze sobą, pogłębiając wzajemną wrogość. Jeśli dla jednych Lech Wałęsa jest zdrajcą, to dla drugich musi być bohaterem. Twarde fakty są bez znaczenia, ważniejsza staje się ich interpretacja narzucana odbiorcom. Najważniejsza zaś jest wiara. Za jej sprawą zaangażowani emocjonalnie członkowie obu obozów przyjmują własną medialną rzeczywistości za prawdziwą. W niej kluczową treścią przekazu stał się manicheizm. Ci drudzy są źli, pragną zła i nieustannie stwarzają zagrożenie. Takie potęgowanie strachu zrywa kolejne punkty styczne w społeczeństwie.
Łatwo sobie wyobrazić, że w nieodległej przeszłości Polaków łączyć będą już tylko: wspólny język, sympatia do reprezentacji futbolowej oraz sentyment do kilku starych filmów Stanisława Barei. Bo nawet o katolicyzmie, jako pełniącym funkcję narodowego spoiwa, można powoli zapomnieć. Pogłębiający się podział starają się przyśpieszać radykalniejsze części elit opiniotwórczych z obu obozów, które – o ironio – dzielą marzenie, by z drugą stroną już nic nie mieć wspólnego. Nim się ją ostatecznie pokona. Tyle że w Polsce kolejne wybory pokazują, iż liczebność obu obozów jest bardzo zbliżona. Reprezentujące je partie otrzymują po ok. 6 mln głosów. Pozostali politycznie aktywni bądź bierni obywatele mogą się jedynie określać w odniesieniu do tych dwóch dominujących narracji. Nawet jeśli obu nie cierpią równie mocno, i tak nie potrafią stworzyć dla nich politycznej alternatywy. Jednakże ludzie umiarkowani lub niezaangażowani mają wielkie znaczenie, bo to ich głosy potrafią przesądzić, który z obozów otrzyma władzę. Do tej pory partie musiały więc szukać ich poparcia, co osłabiało siłę zderzenia plemion, tonowało retorykę i nastroje. Zbytni radykalizm skazywał polityków na rolę wiecznego opozycjonisty. Ostatnio boleśnie doświadczył tego Antoni Macierewicz, z dnia na dzień pozbawiony władzy i wpływów przez macierzyste ugrupowanie, które znów zaczęło zwracać uwagę na głosy umiarkowanych.

Konieczność reformy ustrojowej

Pomimo społecznych podziałów III RP może funkcjonować stabilnie, jeśli wszystkie siły polityczne przestrzegają reguł gry, państwo nie jest narażone na żadne zagrożenia zewnętrze, trwa ekonomiczna prosperity, a wzajemna wrogość nie jest podsycana. Wówczas da się żyć w podzielonym kraju. Ale po prawie trzech dekadach historycznego zacisza, kiedy Polska tak naprawdę nie musiała się mierzyć z żadnym większym zagrożeniem i nawet światowy krach gospodarczy w 2008 r. obszedł się z nią nadzwyczaj łagodnie, należałoby założyć, że spokojna epoka dobiegnie końca. Ponieważ zawsze kiedyś dobiega końca. Tymczasem gorsze czasy zawsze niosą ze sobą radykalizowanie się nastrojów oraz zanik umiarkowanego centrum. Gdyby go zabrakło, wówczas oba obozy nieuchronnie zderzą się ze sobą i to raczej już nie tylko na słowa. Zważywszy na podobną liczebność i siłę, skutki tego mogą być katastrofalne.
Nawet dziś, kiedy rząd Prawa i Sprawiedliwości zyskał ogromną przewagę, w dłuższej perspektywie jest ona pozorna, bo cała spoistość prawicy opiera się na osobie jej przywódcy. Odejście dobiegającego już siedemdziesiątki Jarosława Kaczyńskiego odmrozi wszystkie konflikty. PiS może wówczas bardzo łatwo stracić władzę, pogrążając się w wewnętrznych sporach. Jednak nawet przejęcie rządów przez opozycję i gwałtowne wychylenia wahadła w drugą stronę nie przełamie ogólnego podziału degenerującego państwo.
Uczynić to może dopiero albo wielki kryzys wywołany wstrząsem wewnętrznym lub zewnętrznym, albo świadomie wprowadzona reforma ustrojowa. Przy czym dla zwykłych obywateli, a także dla większości elit zdecydowanie lepszym rozwiązaniem jest to drugie. Zwłaszcza że gdy nadchodzi kryzys, minimalizować straty potrafią jedynie ci najlepiej zorganizowani. Sama reforma musiałaby służyć kilku kluczowym celom. Skoro dwa wielkie obozy polityczne w Polsce nie są zdolne do pokojowej koegzystencji, należy minimalizować ryzyko wybuchu otwartego konfliktu. Jego głównym motorem, poza różnicami ideowymi i światopoglądowymi, jest rosnące poczucie zagrożenia. Zmiana ustrojowa musiałby więc dawać gwarancję, że państwo zapewnia bezpieczeństwo oraz równe traktowanie wszystkim swym obywatelom i nie jest to tylko pusty zapis w konstytucji. Dzięki czemu sympatycy obu obozów nie traciliby poczucia bezpieczeństwa w momentach, gdy ich liderzy polityczni nie sprawują władzy. Kolejnymi kryteriami powinny być mechanizmy gwarantujące przeprowadzanie uczciwych wyborów oraz płynnego przekazywania rządów ich zwycięzcom, czego nieodłącznym elementem jest wolność słowa oraz zachowanie przez prywatne media niezależności od aparatu państwa. Wreszcie zmiana ustrojowa powinna wspierać istnienie politycznego centrum, gdyż to ono zabezpiecza państwo przed ostatecznym rozpadem na dwa wrogie obozy, a także wymusza większe ich umiarkowanie.

Dlaczego prezydencki

Reforma ustrojowa nie musiałaby mieć charakteru rewolucyjnego. Na pierwszy rzut oka wydaje się, że wystarczyłyby korekty zabezpieczające życie polityczne przed najgroźniejszymi patologiami. Na pewno wielkim nieszczęściem dla polskiej demokracji jest zdominowanie jej przez partie wodzowskie. Rządy Donalda Tuska, a po nim Jarosława Kaczyńskiego pokazują, że stronnictwa tego typu są jak nowotwór atakujący tkankę państwa. Niestety obecne prawo nie wymusza wprowadzania do statutów partii politycznych takich zapisów, by zabezpieczyć demokratyczne zasady ich funkcjonowania. Tak, żeby mogła bezpiecznie istnieć wewnątrzpartyjna opozycja do nadzorowania polityki kierownictwa, a lider ugrupowania musiał się liczyć ze zdaniem ciała wyłonionego przez doły partyjne. Gdyby zaś statut został złamany, pokrzywdzeni mogliby łatwo i szybko wyegzekwować jego przestrzeganie z pomocą sądów powszechnych.
Równie palącą sprawą jest przesunięcie kwestii decydowania o sprawach strategicznych na poziom ponadpartyjny, by nie pozostawały one w gestii jednego obozu, a wymagały większego konsensusu. W tym wypadku należałoby zwiększyć rolę urzędu prezydenta, ponieważ osoba go sprawująca zawsze musi ubiegać się o ponad 50 proc. głosów wyborców. Siłą rzeczy nie może więc zadowalać jedynie oczekiwań własnego obozu. Dlatego pożądane byłoby, aby ministra spraw zagranicznych oraz obrony narodowej mianował oraz dymisjonował bezpośrednio prezydent. Co zapewniłoby ciągłość decyzyjną w tych strategicznych dla państwa kwestiach w cyklach pięcioletnich. Co więcej, przecięło uzależnienie od sytuacji wewnętrznej kraju i bieżących konfliktów.
Po rozszerzeniu prerogatyw prezydenta rolę organu kontrolnego nad polityką zagraniczną i obronną powinien w całości przejąć Senat. Obecnie istniejący niemal bez celu, a jednocześnie, z racji ordynacji, zazwyczaj większość miejsc obsadza w nim partia rządząca. Wprawdzie oznaczałoby to permanentnie trwające, szorstkie kohabitacje, lecz korzyści z łamania dwuobozowości Polski w dalszej perspektywie wydają się dużo większe.
Na koniec należałoby zadbać w Polsce o ocalenie z pamięci historycznej tych nielicznych wątków oraz idei, które są do zaakceptowania przez oba obozy polityczne. Tak, by ratować w społeczeństwie jakieś punkty styczne. Nie jest to sprawa prosta, acz przecież istnieje instytucja państwowa mogąca temu służyć. Jednakże, by tak się stało, Instytut (nomen omen) Pamięci Narodowej musiałby zostać wyjęty spod władzy jednego obozu politycznego. Jak pokazuje jego dotychczasowa historia, nie przedstawia się to prosto. Być może znów należałoby postąpić wedle zasady – skoro prezydent, by wygrać wybory, musi pozyskać sobie ponad połowę wyborców i zachować ich sympatię, to także on mianuje prezesa IPN wraz z połową członków organu nadzorczego.
Po wprowadzeniu powyższych korekt Polska nadal zachowywałaby ustrój gabinetowo-prezydencki, lecz przesunięcie prerogatyw władzy wykonawczej sprawiało, że oba obozy polityczne, aby nie skazywać się na rolę wiecznej opozycji, musiałyby ciążyć ku centrum, odcinając się od postaw ekstremistycznych. Zwykłym obywatelom gwarantowałoby to bardziej stabilną, przez co bezpieczniejszą codzienność. A przecież właśnie to powinno być głównym celem istnienia państwa: „aby wszyscy obywatele szczęśliwie, to jest uczciwie a dobrze żyć mogli, aby się w dostojności i w pożytkach pomnażali, aby wszyscy cichy a spokojny żywot wiedli, aby każdy swego bronić i używać mógł, aby od krzywd i zabijania każdy był bezpieczny” – tak definiował priorytety już pięćset lat temu Andrzej Frycz Modrzewski w rozprawie „O naprawie Rzeczpospolitej”.