Jeszcze w sobotę rano wydawało się, że politycy potrafią wyciszyć emocje na kilkadziesiąt godzin. Do czasu. Sobotni poranek, program "Śniadanie w Trójce". Dominuje atmosfera spokojnej dyskusji. Rozmowa zaostrza się na chwilę, gdy prowadząca pyta o ostatnie nominacje w służbach specjalnych. Beata Michniewicz szybko prosi o wygaszenie emocji. Przypomina, że trwa żałoba narodowa.

Reklama

Ale zamiast uspokojenia nastroju wiceszef Kancelarii Prezydenta Robert Draba wraca do tematu katastrofy. I atakuje rząd za to, że nikt nie poinformował prezydenta o katastrofie pod Mirosławcem i dlatego Lech Kaczyński poleciał do Chorwacji. "To jest niebywałe, żeby godzinę po zdarzeniu prezydent nie miał tej wiedzy" - grzmi. Jego wypowiedź stara się łagodzić inny gość programu, rzecznik PiS Adam Bielan. "Jeżeli tak było, to skandal, ale to nie jest dobry moment, by to rozstrzygać" - próbuje zakończyć temat.

Mleko już się jednak rozlało. Od chwili wypowiedzi Draby zaczyna się medialny spektakl kto, kiedy i kogo informował o katastrofie. Już nikt nie pochyla się nad tragedią rodzin tragicznie zmarłych żołnierzy - czytamy w DZIENNIKU

W niedzielę rano w Radio Zet prezydencki minister Michał Kamiński tłumaczy Drabę. Mówi, że musiał się bronić przed zarzutami, że prezydent wyleciał do Chorwacji mimo katastrofy. Tyle że nikt z tego tytułu nie robił Lechowi Kaczyńskiemu zarzutu. Kamiński zapewnia też, że nie było intencją Pałacu Prezydenckiego, by z nieodpowiedniego powiadomienia prezydenta robić aferę.

Reklama

Jednak jak wynika z informacji DZIENNIKA, afera była planowana. Z tym, że według ściśle określonego planu, który zniweczył Draba. Zamiast ataku na Klicha zaplanowanego dopiero na niedzielę PiS musiał bronić prezydenta przed najgorszym dla polityka zarzutem: brakiem dobrego smaku. Polityk PiS opowiada: "Gdy usłyszałem słowa Draby, byłem kompletnie zdumiony". "Scenariusz wymknął się spod kontroli, bo Drabie zabrakło politycznego doświadczenia" - opowiada inny polityk PiS. I dodaje: "Czarnym charakterem po zakończeniu żałoby miał zostać Klich, a nie prezydent".

PiS od dawna planuje polityczne polowanie na szefa MON. To będzie prawdopodobnie pierwszy minister, którego odwołania będzie żądać największa partia opozycyjna. "Miał już na koncie decyzje, które potem odwoływał, których nie konsultował z prezydentem, ale i wypowiedzi za które wzywał go na dywanik premier Tusk" - opowiadają politycy PiS. Podkreślają, że dotąd Klich nie skompletował kierownictwa resortu po tym, jak dwóch jego zastępców odeszło "z powodów osobistych". "Ostatnio Klich prosił Janusza Zemke z SLD, by mu znalazł jakiegoś kandydata" - zdradza DZIENNIKOWI polityk LiD.

"To kompromitujące, że minister obrony narodowej nie jest w stanie przez godzinę poinformować zwierzchnika Sił Zbrojnych o tragedii, która dotknęła kwiat polskiego lotnictwa" - mówi Joachim Brudziński.

Reklama

PiS w ocenie Klicha nie jest osamotnione. Były szef MON Jerzy Szmajdziński zapewniał wczoraj w Radiu Zet, że w czasie, gdy kierował resortem, do niego należało informowanie o takich zdarzeniach prezydenta i premiera. "Kolejność zależała od możliwości połączenia. Uważałem, że to jest moja osobista rola, a nikogo innego" - zaznaczył Szmajdziński. Także były szef MSWiA Ryszard Kalisz opisywał działanie "sztywnej linii", w której wciska się guzik w gabinecie szefa MON i natychmiast ma się połączenie z prezydentem. "W sytuacjach tak szczególnych, jak np. śmierć naszego żołnierza, z prezydentem kontaktowałem się osobiście i tak też robili moi poprzednicy" - mówi DZIENNIKOWI były minister obrony Aleksander Szczygło. "Nawet jak szefem MON był Radosław Sikorski, prezydent był informowany bezpośrednio" - dodaje Michał Kamiński z Kancelarii Prezydenta.

Klich nie chciał komentować tych zarzutów. Przez cały weekend milczał. Ale PiS na pewno mu nie odpuści. Po falstarcie Draby chęć dopieczenia szefowi MON z pewnością jeszcze wzrosła.