Zbrodnią nazwał atak prezydent Autonomii Palestyńskiej Mahmud Abbas. Rządzący w Palestynie Hamas w odruchu solidarności zapowiada zamachy w Izraelu - także samobójcze.
Bombardowanie Kany i jej okolic trwało dwie godziny. Izraelczycy uderzali z każdej strony - i z powietrza, i z morza, i z ziemi. Ten atak musiał się skończyć tragedią. Był tak intensywny, że budynek, w którego piwnicy ukrywała się ponad setka cywilów, zawalił się jak domek z kart. Z gruzowiska wciąż dobiegają jęki i krzyki. Ratownicy gołymi rękami przekopują ruiny, by dostać się do zasypanych. A to nie jedyny obiekt zniszczony podczas tej akcji. Izraelskie wojsko nie oszczędziło również pobliskich wiosek. Tam zniszczyło kilka budynków.
Ale dowódcy nie czują się winni. Odpowiedzialnością za śmierć Libańczyków w Kanie obarczają terrorystów z Hezbollahu. Mówią, że to właśnie z zaatakowanego rejonu bojówkarze odpalali rakiety, które lądowały na izraelskim terytorium. Libańscy bojownicy nie pozostają zresztą dłużni. Dziś ostrzelali Izrael trzydziestoma rakietami, raniąc jedną osobę. I już zapowiadają, że za masakrę w Kanie na pewno się zemszczą.
Zabójstwo niewinnych Libańczyków potępiają kolejne zachodnie rządy. Mediująca na Bliskim Wschodzie Condoleezza Rice próbuje przekonać strony konfliktu, by zaczęły negocjować, zamiast wzajemnie się ostrzeliwać. Ale nadzieje na pokój w tym regionie są płonne. Premier Libanu nazywa Izraelczyków zbrodniarzami wojennymi. A premier Izraela próbuje się wybielić mówiąc, że przed nalotem na Kanę żołnierze zrzucili ulotki, wzywające mieszkańców do opuszczenia miasta.
Krwawa jatka między Izraelem i Libanem trwa już trzeci tydzień. Po stronie libańskiej jest 750 ofiar, po izraelskiej - 51.