Przed szpitalem wojskowym, w którym zmarł były dyktator, tłum śpiewał wczoraj "Niech żyje Pinochet!" oraz hymn narodowy Chile. W pewnej chwili ludzie zaczęli rzucać butelkami w dziennikarzy. Bo to oni mieli niesprawiedliwie oskarżać Pinocheta o zabójstwa, terror i dyktaturę.
Na głównym placu gromadziły się tłumy zaciekłych przeciwników dyktatora. 6 tys. ludzi tańczyło, śpiewało, piło szampana, rzucało w powietrze konfetti. Policja próbowała zepchnąć ich jak najdalej od pałacu prezydenckiego. Wtedy radość przerodziła się w agresję. Tłumy rzucały kamieniami, butelkami, kawałkami barierek. Policja rozpędzała agresywnych armatkami wodnymi i gazem łzawiącym. Na ulicach zapalono gigantyczne ogniska. Sześciu oficerów zostało rannych, wielu demonstrantów trafiło do aresztu. Podobne demonstracje wybuchły w Valparaiso, gdzie urodził się Pinochet.
Augusto Pinochet przewodził krwawemu zamachowi stanu w 1973 roku. Za jego 17-letniej dyktatury w Chile zginęły bądź zaginęły tysiące osób. Wiele z nich torturowano przed śmiercią. Dyktator nigdy nie został za to osądzony. 91-latek zmarł w ostatnią sobotę. Jego pogrzeb odbędzie się jutro.