Choć chuligańskie protesty kremlowskich bojówek przed estońską ambasadą w Moskwie zakończyły się w piątek, to jednak nikt nie ma wątpliwości, że to tylko cisza przed burzą. "Rosja i Estonia będą w najbliższym czasie prowadzić wymianę ciosów, niekoniecznie oficjalnie. Każda ze stron będzie się starała maksymalnie uprzykrzyć życie przeciwnikowi i udowodnić, że to ona ma rację" - mówi w rozmowie z DZIENNIKIEM Aleksiej Makarkin z Centrum Technologii Politycznych w Moskwie.

Estonia nie daje się jednak zastraszyć wielkiemu sąsiadowi i wykorzystuje każdą okazję, by pokazać Moskwie, że grubo się myli, nazywając ją politycznym planktonem i państwem, które nie ma nic do powiedzenia.

W sobotę odczuł to na własnej skórze Gerhard Schröder, specjalny wysłannik koncernu Nordstream, nadzorującego budowę rurociągu północnego po dnie Bałtyku. Schröder, który za przychylność wobec Moskwy w czasie sprawowania rządów w Niemczech, otrzymał po odejściu z polityki intratną posadę w Nordstreamie, miał spotkać się z estońskim premierem, by przekonać go do nowego pomysłu koncernu - ewentualnego poprowadzenia rury po estońskim szelfie, bezpieczniejszym niż fińskie dno Bałtyku, o którym była mowa dotychczas.

Szef estońskiego rządu odmówił jednak spotkania się z byłym kanclerzem, oddanym przyjacielem Władimira Putina. "To odpowiedź Tallina na działania Rosji, która - po demontażu pomnika w centrum Tallina - wstrzymała kolejowe dostawy ropy dla Estonii, tłumacząc się przyczynami technicznymi, i wprowadziła oddolny bojkot estońskich towarów" - mówi Makarkin. "O ile nie dojdzie do kolejnego starcia, sytuacja wcześniej czy później się uspokoi, bo Estonia jest ważnym szlakiem tranzytowym dla naszego eksportu" - dodaje.

Tymczasem zapowiada się kolejny konflikt, nie tylko zresztą z Estonią. Prezydent Władimir Putin postanowił bowiem pokazać Zachodowi, że nie dopuści do bezkarnego "bezczeszczenia" radzieckiej historii i - jak pisze wczorajszy "Kommiersant" - jeszcze w tym miesiącu ma podpisać dekret, na mocy którego rosyjskie ministerstwo obrony utworzy przy ambasadach specjalne komórki, które będą poszukiwać żołnierskich grobów i prowadzić rejestr miejsc pamięci.

"Dekret nie jest reakcją na działanie tego czy innego rządu, ale na ogólną antyrosyjską histerię, która wybuchła w Europie po wydarzeniach w Estonii" - tłumaczy DZIENNIKOWI kremlowski politolog Siergiej Markow. Na tym tle rośnie już napięcie między Moskwą a Warszawą, która pracuje właśnie nad projektem ustawy o usuwaniu komunistycznych pomników.