W artykule we wtorkowym wydaniu dziennika autor ilustruje ją, przypominając, jak Obama reagował na "zieloną rewolucję" w Iranie w 2009 r., a ostatnio na rewolucje w krajach arabskich.

Reklama

Jego zdaniem, powtarza się tu następujący schemat: "W kraju X następuje rebelia mas. Obama jest zaskoczony i niewiele mówi. Kilka dni później rzecznik administracji nieśmiało wzywa do +reform+. Następują dalsze protesty i akty przemocy. Wreszcie, po wewnętrznych dyskusjach, które przeciekają do mediów, prezydent postanawia, że musi coś zrobić. Jednak ponieważ nie chce rozbudzać nadmiernych oczekiwań, jego działania są ograniczone. W tym momencie traci się już okazję uzyskania strategicznej korzyści i demonstranci w kraju X czują się zdradzeni (przez USA)" - pisze Gerson.

Według niego, tak właśnie można scharakteryzować politykę Obamy wobec kryzysu w Iranie w maju-czerwcu 2009 r. kiedy nie poparł on demonstrantów, "chociaż demokratyczna zmiana reżimu mogła być jedyną realistyczną szansą dla konfrontacji USA z rządem w Teheranie na tle jego ambicji nuklearnych".

Podobnie, zdaniem Gersona, prezydent zachowywał się w sprawie powstania w Libii, czekając dopiero do oblężenia Bengazi z poparciem interwencji zbrojnej NATO. Spóźnienie to zaowocowało obecnym impasem w wojnie rebeliantów z reżimem Kadafiego.

Kolejny przykład to Syria, gdzie od tygodni reżim Baszara Asada masakruje demonstrantów. Sekretarz stanu Hillary Clinton nazwała najpierw Asada "reformatorem", a potem administracja wzywała Damaszek do "znaczących reform", unikając potępień i wezwania Asada do ustąpienia. Dopiero ostatnio Waszyngton sugeruje możliwość bardziej stanowczych posunięć.

"Niezależnie od moralnych względów, czyż zimny pragmatyk nie dostrzegałby korzyści w obaleniu głównego sojusznika Iranu na Bliskim Wschodzie?" - zapytuje Gerson.

Skąd bierze się takie kunktatorstwo Obamy? Gerson - były autor przemówień prezydenta George'a W.Busha - widzi tu kilka przyczyn.

Reklama



Pierwsza - to kontekst kampanii wyborczej 2008 r. Obama krytykował w niej Busha za inwazję Iraku, uzasadnianą m.in. potrzebą wprowadzenia tam demokracji, której przykład promieniowałby na cały Bliski Wschód, a także za nieprzejednane stanowisko wobec nieprzyjaciół Ameryki. W imie realizmu, Obama stonował apele o demokrację i próbował rozmów z Iranem. Próby dialogu nic jednak nie przyniosły, a wydarzenia w krajach arabskich od stycznia ukazały, że nadzieje na demokrację na Bliskim Wschodzie nie są tak płonne, jak się zdawało.

"Pozostałości postawy negowania światopoglądu Busha spowolniły jednak skuteczną reakcję (Obamy) w każdym stadium" - pisze publicysta "Washington Post".

Zwraca też uwagę, że kunktatorstwo prezydenta ma związek z jego osobowością "profesora college'u, który ma nieograniczony czas, by rozważać możliwe warianty postępowania, tak jakby długie deliberacje były cnotą i niezdecydowanie nic nie kosztowało". Tymczasem - dodaje - "zmiany na Bliskim Wschodzie pokazały, jak trudno jest prowadzić seminarium (uniwersyteckie) w czasie huraganu".

Obama - argumentuje dalej autor - nie otrzymuje też większej pomocy ze strony pozostałych członków swej ekipy ds. polityki zagranicznej i obronnej. Szef Pentagonu Robert Gates jest pochłonięty wojną w Afganistanie i dlatego niechętnie odnosi się do zaangażowania wojskowego USA gdzie indziej, a wiceprezydent Joe Biden to - jak go określa Gerson - "delikatnie mówiąc dziwaczny ekspert w sprawach polityki zagranicznej, gdzie często mylił się w wielkich kwestiach strategicznych".

"W rezultacie administracja Obamy wydaje się ślepa na obietnice naszych czasów. Tymczasem położenie kresu tyraniom w tradycyjnych ośrodkach wpływów arabskich - w Bagdadzie, Kairze i Damaszku - byłoby transformacją na miarę rozebrania muru berlińskiego" - pisze autor.

"Transformacja ta pociąga za sobą niemałe ryzyko. Ryzyko to jednak się zwiększa wskutek (polityki) administracji, która odmawia podejmowania ryzyka, która gotowa jest przemawiać i działać dopiero wtedy, gdy staje się oczywiste, że milczenie i bierność przyniosą katastrofę" - konkluduje.