W ubiegłym tygodniu Ariel Castro przyznał się do stawianych zarzutów w zamian za rezygnację przez prokuraturę z żądania kary śmierci. Przed ogłoszeniem wyroku sędzia oddał głos oskarżonemu. - Nie jestem potworem. Jestem normalnym człowiekiem, który jest chory - mówił 52-letni mężczyzna, zapewniając, że nigdy nie zastosował wobec więzionych kobiet siły fizycznej. - Większość stosunków seksualnych, jakie mieliśmy, odbyła się za obopólną zgodą. Twierdzenia, że zmuszałem je do tego, są nieprawdziwe. Wielokrotnie one same prosiły mnie o seks - mówił.
Castro przeprosił swoje ofiary, ich rodziny, a także sędziego prowadzącego sprawę. Ten ostatni nie znalazł jednak powodu, by potraktować oskarżonego łagodnie. - Nie ma miejsca w naszym kraju ani na świecie dla ludzi, którzy czynią z innych niewolników - tłumaczył. Komentując wyrok dożywocia i tysiąca lat więzienia dla Ariela Castro, jedna z jego ofiar oświadczyła: Odebrałeś mi 11 lat życia. Spędziłam 11 lat w piekle. Twoje piekło zaczyna się teraz.
Castro otrzymał 977 zarzutów, w tym zabójstwa za spowodowanie poronienia u jednej ze swoich ofiar, wielokrotnego porwania, gwałtów i tortur.
Oskarżony mówił w sądzie, że uprowadził i dręczył trzy młode kobiety, z powodu "uzależnienia od seksu". Twierdził, że sam był w dzieciństwie molestowany seksualnie, był uzależniony od pornografii. Ariel Castro mówił też, że nie planował tych trzech porwań, działał pod wpływem impulsu. Zapewniał, że nie robił kobietom krzywdy i był delikatny.
Jednak jedna z jego trzech ofiar, 32-letnia Michelle Knight, przedstawiała zupełnie inny obraz życia z Castro. Według niej, bił ją, brutalnie gwałcił, skuwał łańcuchem. Pozostałe porwane to: Amanda Berry i Gina DeJesus. Wszystkie, będąc nastolatkami, zaginęły. Działo się to pomiędzy 2002 i 2004 rokiem. Uwolniono je w maju, gdy policję zaalarmował jeden z sąsiadów Ariela Castro.