Jak poinformował premier Turcji, dotychczas w związku z atakiem zatrzymano 11 podejrzanych. Według tureckich władz na 37 osób, które zginęły w niedzielnym ataku, 35 zidentyfikowano jako ofiary. Jednym z zamachowców samobójców "definitywnie" była kobieta - oświadczył z kolei wicepremier Numan Kurtulmus. Na konferencji prasowej dodał, że drugim zamachowcem był mężczyzna, ale jego tożsamość trzeba jeszcze potwierdzić. Odnosząc się do zarzutów pod adresem PKK, Davutoglu oznajmił, że za każdym razem, kiedy organizacja terrorystyczna jest przyciskana i w trudnej sytuacji z powodu operacji sił bezpieczeństwa, angażuje się ona w działania wymierzone bezpośrednio w cywilów. Turecka armia i policja od kilku miesięcy prowadzą operacją militarną na zamieszkanym w większości przez Kurdów południowym wschodzie kraju.
Do niedzielnego aktu terroru doszło przy placu Kizilay, który jest jednym z głównych węzłów komunikacyjnych tureckiej stolicy, w pobliżu parku Guven. Nie przyznała się do niego żadna organizacja, ale tureckie władze niemal natychmiast wskazały na kurdyjskich bojowników. Zamach nastąpił niecały miesiąc po ataku z użyciem samochodu pułapki, w którym śmierć poniosło 29 osób. 17 lutego w pobliżu siedziby dowództwa wojskowego, parlamentu i budynków rządowych w Ankarze zaatakowano konwój pojazdów wojskowych. Do zamachu przyznała się organizacja Sokoły Wolności Kurdystanu (TAK), powiązana z PKK.
Od czerwca 2015 roku dżihadystyczne Państwo Islamskie przeprowadziło co najmniej cztery zamachy bombowe w Turcji, m.in. w Ankarze i Stambule. Lokalne ugrupowania dżihadystyczne i lewicowi radykałowie także w przeszłości dokonywali zamachów w kraju. Turcja, członek NATO, staje w obliczu licznych zagrożeń dla swego bezpieczeństwa. Kraj należy do dowodzonej przez USA koalicji zwalczającej IS w Syrii i Iraku. Walczy też na własnym terenie, w jego części południowo-wschodniej, z bojownikami PKK. W lipcu ubiegłego roku załamały się rozmowy i zerwany został rozejm między bojownikami PKK a tureckimi siłami bezpieczeństwa.