REPUBLIKANIE
John McCain, senator z Arizony, wygrał republikańskie wybory w dziewięciu stanach: Arizona, Kalifornia, Connecticut, Delaware, Illinois, Missouri, New Jersey, Nowy Jork i Oklahoma.
Mitt Romney, były gubernator Massachusetts, zrewanżował się zwycięstwami w siedmiu stanach: Alasce, Kolorado, Massachusetts, Minnesocie, Montanie, Północnej Dakocie i Utah.
Znajdujący się do tej pory na trzecim miejscu w republikańskim wyścigu pastor baptysta Mike Huckabee, były gubernator Arkansas, w walce o nominację swej pozycji nie zmienił. Wygrał w pięciu stanach - Alabamie, Arkansas, Georgii, Tennessee i Zachodniej Wirginii.
DEMOKRACI
Barack Obama wygrał w trzynastu stanach: Alabama, Alaska, Colorado, Connecticut, Delaware, Georgia, Idaho, Illinois, Kansas, Minnesota, Missouri, Północna Dakota i Utah.
Hillary Clinton najlepsza okazała się w ośmiu stanach: Arizona, Arkansas, Kalifornia, Massachusetts, New Jersey, Nowy Jork, Oklahoma i Tennessee.
Wyniki te oparte są na szacunkach - podała je agencja Reutera. Choć Hillary Clinton zwyciężyła tylko w ośmiu stanach, to można już mówić o jej pierwszym wyborczym sukcesie. Bo w ostrej walce z Barackiem Obamą, wygrywając w najbardziej zaludnionych stanach, zdobyła znacznie więcej głosów na sierpniową konwencję Partii Demokratycznej. A właśnie na tej konwencji okaże się, kto z Demokratów wystartuje w wyścigu do prezydenckiego fotela.
Ogromna mobilizacja była po obu stronach
Swoich ludzi przed głosowaniem do końca mobilizowali Clinton i Obama, którzy w sondażach szli łeb w łeb. 60-letnia była pierwsza dama, której przeciwnicy wytykają zimne wyrachowanie, w ostatniej chwili znów postawiła na uczucia - pisze DZIENNIK.
Podczas spotkania z sympatykami w Hartford w Connecticut, gdy wspominano jej dzieciństwo i młodość, miała łzy w oczach. Kobieca zagrywka już raz przyniosła jej sukces. Po niespodziewanej porażce z Obamą w prawyborach w Iowa dała się złapać kamerom w chwili płaczu. W następnych wyborach w New Hampshire czarnoskóry gubernator stanu Illinois przegrał z kretesem.
Obama natychmiast zareagował, zdając sobie sprawę z tego, że porażka w superwtorek kończy jego polityczną karierę. Milion dolarów wydał na telewizyjne reklamy, po czym wsiadł w samolot w wielką podróż po Ameryce. Było to jedno długie pasmo wieców, przemów, uśmiechów oraz ściskania tysięcy rąk.
W obozie Republikanów panowała o wiele spokojniejsza sytuacja. Tu pewny zwycięstwa wydawał się weteran wojny wietnamskiej John McCain. 71-letni polityk z Arizony cieszył się w sondażach ponad 20-procentową przewagą nad Mittem Romneyem. To mormon i były gubernator stanu Massachusetts dwoił się i troił, by odrobić wielką stratę.
W ciągu kilku dni lutego Romney pokonał samolotem ponad 12 tys. km, spotykając się z wyborcami w rekordowo dużej liczbie miast i do końca wierząc, że uda mu się niemożliwe.
p
Republikanie ze środkowych stanów zarzucają faworytowi prawyborów chwiejność
Tuż przed wtorkowym rozstrzygnięciem wyborcy z Kolorado nie mieli głowy do polityki. Wczesnym rankiem rozszalała się śnieżyca, więc zamiast oglądać poranne wiadomości większość przerzuciła się na kanał z pogodą lub odśnieżała przed garażem, żeby wyjechać do pracy.
Republikański, blisko pięciomilionowy stan i tak wie swoje. Od 1992 roku Demokrata nie wygrał tutaj wyborów prezydenckich, a republikańscy wyborcy stanowią blisko dwie trzecie wszystkich zarejestrowanych. Teraz tylko zastanawiali się: czy John McCain - faworyt republikańskich prawyborów - jest "dostatecznie dobry".
"Dobrze, że mój lokal wyborczy jest blisko, to nawet jak nas zasypie i tak dojdę" - mówiła Kim Perkins, republikanka z miasteczka Windsor położonego wzdłuż głównej autostrady Kolorado I-25. Jest religijną konserwatystką i nie wie, co myśleć o McCainie, jego niejasnych poglądach na aborcję i wątpliwym konserwatyzmie. "Głosować na McCaina to jak delegować do Białego Domu męską Hillary Clinton" - żartuje.
Swój głos Perkins zarezerwowała dla Mitta Romneya. Mimo że mormon, wydaje się "bardziej prawy". To typowy dylemat republikanina ze środkowych stanów.
Po drugiej stronie autostrady na Stanowym Uniwersytecie Kolorado w Fort Collins odbyło się kolegium redakcyjne młodych Republikanów, wydających pismo "Ram Republic". Lecz i tam nastroje były niepewne.
"Zagłosuje nas więcej niż w ostatnich wyborach, ale to głównie dlatego, żeby pokazać rozkrzyczanym Demokratom" - fanom Obamy, że konserwatyści też są w tym roku zaangażowani" - wyjaśniał Bobby Carson, redaktor naczelny "Ram Republic" i student nauk politycznych.
Carson, tak jak liczni jego znajomi, popiera Rona Paula, libertarianina, który chce obalić wielki rząd i zminimalizować podatki. McCain zanadto pachnie mu Waszyngtonem. A dla młodych Republikanów Waszyngton równa się podatkom, lewicowości i wszelkim pomysłom ograniczającym wolności obywatelskie.
Argument za McCainem w konserwatywnej Ameryce jest tylko jeden: senator z Arizony jako jedyny wygra z demokratą i zablokuje Biały Dom dla budzącej przerażenie Hillary Clinton. Eric Fetzer, inżynier pracujący dla firmy komputerowej Intel, nie ma co do tego złudzeń. "Nie widzę innego wyjścia, niż tylko go poprzeć, nawet jeśli nie jest idealny" - tłumaczy.
Nastroje wśród Republikanów dalekie są od euforii, która otacza kampanię Demokratów. Eksperci dowodzą jednak, że konserwatyści są po prostu bardziej ideowi i co za tym idzie, skłonni do podziałów. Republikanie biją się o każdy próg - ten jest rozwodnikiem, ten kiedyś opowiedział się za gejami, inny raz podobno mówił, że gdyby jego córka była w ciąży, "dałby jej wolny wybór". Każde słowo skreśla.
"Różnice między Huckabeem a McCainem czy Romneyem są ogromne. Stąd na tym poziomie wyborów widzimy wśród Republikanów więcej niezadowolenia i frustracji" - mówi DZIENNIKOWI Scott Adler, ekspert wyborczy z Uniwersytetu Kolorado w Boulder.
Niejeden Republikanin wygląda tak, jakby w jego wnętrzu wciąż toczyła się zacięta walka. Kirk Brush, prezes oddziału Partii Republikańskiej w hrabstwie Larimer na północy Kolorado łączy z tym osobiste doznania.
"Popierałem Giulianiego. Naturalne byłoby więc przejść do obozu McCaina, ale to Romneyowi, a nie McCainowi osobiście ściskałem dłoń, gdy wpadł z wizytą do Denver. Pewnie będę się zastanawiał do ostatniej chwili" - mówi.
p
Ludzie Obamy w beznadziejnym starciu o Nowy Jork
Są w mniejszości, ale nadrabiają to krzykliwością i pomysłami. Ludziom Baracka Obamy udała się rzecz niemożliwa - to oni opanowali Nowy Jork, miasto Hillary Clinton, gdzie była pierwsza dama uchodzi za murowanego faworyta. Nawet jeżeli przegrają potężny stan, pokażą Ameryce przed wyborami - jesteśmy najlepiej zorganizowaną wyborczą armią. I warto na nas postawić.
"Poprzyjcie Baracka na prezydenta. Upper East Side za Barackiem" - agituje nie zwracając uwagi na przenikliwe zimno i padający śnieg z deszczem młody chłopak na pełnej luksusowych sklepów Madison Avenue. Obama rządzi w Big Apple. Znaczki i naklejki z jego nazwiskiem można regularnie spotkać zarówno na piersiach ludzi w obskurnym metrze, jak i w bardziej eleganckich miejscach. Sztab Obamy nie chciał wczoraj oddać stanu Nowy Jork walkowerem. 281 delegatów - tyle jest do zdobycia- to zbyt duża stawka.
Kwaterę główną czarnoskórego senatora w tym trzecim najludniejszym stanie Ameryki niełatwo znaleźć. W brzydkim remontowanym budynku przy niezbyt reprezentacyjnej Fulton Street nie umieszczono najmniejszej informacji. Drogę na piąte piętro wskazują latynoscy robotnicy. Przy drzwiach, na których wisi tekturka z wypisanym flamastrem hasłem „Nie wzięliśmy ani grosza od lobbystów”, wita mnie czterdziestoparoletnia Murzynka Cynthia. Pełni rolę cerbera, niezbyt jednak skutecznego, bo do środka wpuszcza wszystkich.
"Wychowywałam się na trzech kontynentach, tak jak Barack" - chwali się, nawiązując do przeszłości swojego idola: syna Kenijczyka i człowieka, który część dzieciństwa spędził w Indonezji. Sama jest jedną z nielicznych czarnych - na rzecz ciemnoskórego senatora pracują głównie młodzi biali o wyglądzie dobrze sytuowanych studentów.
"Jest tu tak skromnie, bo za wszystko płacimy sami" - tłumaczy zielony z wyczerpania chłopak, który na chwilę oderwał się od stukania w szaleńczym tempie w klawiaturę. Strategia zwolenników Mulata jest prosta: we wczorajszym głosowaniu starali się wyciągnąć z domu jak najwięcej nowych, młodych i niezdecydowanych, bo demokratyczny "beton" już dawno poparł Hillary.
Druga strona barykady wygląda diametralnie różnie. Nowojorski sztab Clinton mieści się przy Lexington Avenue, w wielkim przedwojennym drapaczu chmur, gdzie portierzy noszą liberie, a windy kapią od złota.
"Przykro mi, prasie nie wolno tu wchodzić. Nie, nie udzielamy żadnych informacji, nawet anonimowo" - mówi mi na wstępie biały dryblas. Odsyła mnie do centralnego biura prasowego, gdzie wiecznie trwa jakieś spotkanie i telefonistki mogą tylko "przyjąć wiadomość". Z czasem udaje się znaleźć bardziej otwartych zwolenników pani senator.
"Ona ma duże doświadczenie, zna system, mówi o konkretnych problemach i wie, jak je rozwiązać" - przekonuje ciemnoskóra Shelvy Young Abrams, wiceprzewodnicząca związku zawodowego nauczycieli, która zorganizowała brooklińskich działaczy, by przez telefon namawiali do głosowania na Hillary. Mimo to rywal pani Clinton jej imponuje. "Obama promieniuje energią. Jeszcze kilka lat i sama na pewno na niego zagłosuję".