Ekolodzy i politycy z niemieckiej partii Zielonych oskarżają właśnie dyrektora berlińskiego ogrodu, Bernharda Blaszkiewitza, o to, że jego ogród wysyłał zwierzęta na rzeź.
Oficjalnie cztery niedźwiedzie brunatne i hipopotam trafiły do miasta Wortel w Belgii. Problem w tym, że nie ma tam zoo. Jest za to duża rzeźnia. Według Zielonych, zwierzęta zostały w niej zabite.
Inny podawany przykład to los kilku tygrysów i lampartów, które wylądowały na chińskiej farmie hodującej dzikie koty. Ta farma to... zakład produkujący proszek wzmagający potencję. Składnikiem preparatu są wysuszone i sproszkowane ciała dzikich kotów. Zdaniem ekologów, berlińskie tygrysy zabito i zmielono na pigułki.
Dlaczego zoo musiało pozbywać się swoich okazów? Zieloni mówią, że sprzyjała temu celowa nadprodukcja zwierząt. Zwiedzający chętnie oglądają małe misie czy tygrysy. Dlatego dyrekcja często krzyżowała ze sobą pary kotów i niedźwiedzi. Małe były atrakcją wybiegów, a kiedy dorastały... "po prostu jej sprzedawano" - mówią Zieloni.
Wkrótce ekolodzy chcą przedstawić swoje zarzuty prokuraturze. Dyrektor Blaszkiewitz, jeden z głównych obrońców berlińskiego misia Knuta, stanowczo odrzuca oskarżenia. W ogrodzie żyje 23 tysiące zwierząt. Zdaniem dyrektora, wszystkie okazy, które opuszczają zoo, trafiają do sprawdzonych odbiorców.