"Nic się nie zaczyna z Nowym Rokiem, nic się nie kończy" - pisze w swoim felietonie Marek Król w ostatnim numerze Wprost. Ale nie ma racji, bo to właśnie rok 2010 rozpoczyna nowy etap w życiu tygodnika, którym przez lata kierował i który wydawał.
Rodzina Królów sprzedała swoje imperium. Jego perła w koronie, czyli tygodnik Wprost, poszedł za 8 mln zł. To niewiele, biorąc pod uwagę, że w 2008 r., gdy właściciel wydawnictwa sondował rynek, padła ponoć kwota 200 mln zł. Skąd więc tak niska cena? Wprost popadł w długi (w 2008 r. spółka przyniosła 6,53 mln zł straty, a w ciągu pierwszych siedmiu miesięcy ubiegłego roku strata wyniosła 4,5 mln zł), traci czytelników (średnia sprzedaż wynosiła 102,1 tys. egzemplarzy, w ciągu roku sprzedaż spadła o blisko 9 proc.), nie udało się poszerzyć imperium o inne tytuły (sprzedano Panią, zamknięto BusinessWeek, padł też plotkarski Wprost Light). Ponadto ma na koncie kilka przegranych procesów, które jeśli się uprawomocnią, będą słono kosztować. Poszukiwania inwestora kilka miesięcy temu stawały się coraz bardziej gorączkowe. Pracownicy tygodnika podczas redakcyjnej wigilii dowiedzieli się, że rozmowy się finalizują. Tuż przed sylwestrem dobito targu.
80 proc. udziałów w Agencji Wydawniczo-Reklamowej Wprost kupiło pomniejsze wydawnictwo, które drukuje magazyny dla studentów, Film i Machinę. Jak podał w środę branżowy portal Press, plan rozwoju pisma ma przygotować Jacek Rakowiecki, obecny naczelny Filmu. - Wydawca poprosił mnie jedynie jako szefa nowych projektów, żebym zastanowił się nad scenariuszem dla tygodnika: jaki ma być jego kształt, skład redakcji, kiedy wprowadzać zmiany - mówi Rakowiecki. To on jest też brany pod uwagę jako kandydat na redaktora naczelnego tygodnika.
Nowy wydawca nie zdradza na razie swoich planów. Prezes Platformy Mediowej Point Group Michał Lisiecki dopiero w przyszłym tygodniu ma się spotkać z zespołem. Ale jedno jest pewne - kończy się etap w historii kontrowersyjnego pisma.
Wprost zaczynał jako niszowe czarno-białe pisemko znane jedynie w Wielkopolsce. To Marek Król, były sekretarz KC PZPR, zrobił z niego jeden z najbardziej liczących się ogólnopolskich tygodników politycznych. Do Wprost przyszedł w 1984 r., pięć lat później został jego redaktorem naczelnym. Na pierwszym spotkaniu z zespołem wyjął Newsweeka i Time’a, mówiąc: - Panowie, to musi jak najszybciej właśnie tak wyglądać.
Droga do tego była daleka. Król w jednym z wywiadów opowiadał o spotkaniu z niemieckim wydawcą. - Bardzo mi się podoba wasze pismo, ale dlaczego odbijacie je na ksero - dziwił się Niemiec. Wprost jednak szybko zaczął piąć się do góry. Gdy główny konkurent - Polityka - raził gazetowym wielkoformatowym wydaniem, Wprost miał już kolorowe okładki, rosły nakład i liczba stron. - Jako jedni z pierwszych w Polsce zaczęliśmy drukować kolorowe reklamy, które były rozchwytywane przez klientów - mówi Bartłomiej Leśniewski, który w tygodniku przepracował 15 lat.
Król był założycielem, prezesem zarządu i głównym udziałowcem AWR Wprost. W połowie lat 90. przejęła ona tygodnik, a w 1999 r. ostatecznie rozliczyła się z komisją likwidacyjną zarządzającą majątkiem RSW, która wydawała Wprost w latach 80. Potem nastąpił podział majątku dotychczasowych właścicieli. Siedzibę agencji i redakcji tygodnika przeniesiono z Poznania do Warszawy, do wieżowca Millenium Plaza, nazywanego przez pracowników "toitoiką" (drugi główny udziałowiec Lech Kruszona przejął drukarnię i nieruchomości w Poznaniu). Po 10 proc. udziałów AWR Wprost należało do żony Marka Króla Pauliny i syna Amadeusza.
Czytaj dalej...
Ale to Marek Król grał w piśmie pierwsze skrzypce. Przez lata rządził redakcją żelazną ręką, wprowadzając w niej niemal wojskowy dryl. Naczelny nie tolerował spóźnień, sprzeciwów. Potrafił na kilka godzin przed deadline’em bez mrugnięcia okiem zrzucić połowę tekstów. - Wymyślaliśmy najróżniejsze patenty, żeby w piątek, kiedy zamykaliśmy gazetę, zapewnić mu rozrywkę. Załatwialiśmy zaproszenia na rauty, eleganckie imprezy, żeby tylko wyekspediować go z redakcji - wspomina Leśniewski.
Po redakcji krąży plotka, że w krytycznym momencie dla ocalenia zagrożonego tekstu kierownik działu, chcąc podnieść jego rangę, namówił jednego z byłych premierów, żeby uznał tekst za swój i się pod nim podpisał. Zamysł był prosty - Król nie wywali tekstu tak ważnej osoby. I nie zrzucił. - Marek działał wedle zasady "make me happy", nie precyzował, o co mu chodzi, czego konkretnie oczekuje. Liczył, że dziennikarz sam to odgadnie. Koniec tych gierek zazwyczaj był podobny. Król poddawał efekty pracy miażdżącej krytyce, a w najlepszym razie grymasił, twierdząc, że dostał "mocz", nie tekst - mówi Leśniewski.
Kolegia z prezesem i spotkania, na których oceniano numer, pozostawały w pamięci. Jedni wychodzili bladzi, inni spoceni, jeszcze inni szybko serwowali sobie mocnego drinka, bo Król potrafił zmieszać ich z błotem. Wciąż żywa jest opowieść "laleczce Chucky" - jak ochrzcili ją dziennikarze - którą prezes przyniósł kiedyś na jedno z kolegiów. - Przyszedł z dziwnym gadżetem na pilota, żartując, że jak ktoś będzie opowiadał głupoty, to laleczka zacznie się śmiać. I rzeczywiście, urządzenie co chwila zaczynało złowieszczo chichotać, dając do zrozumienia, co Król myśli o danym pomyśle. Jej żywot był krótki, bo pod koniec zebrania laleczka zachichotała, gdy przemawiał sam naczelny - opowiada jeden z byłych redaktorów tygodnika.
Choleryczny temperament, autorytarne zapędy wytyka Królowi wielu jego podwładnych, ale też nikt nie odmawiał mu wiedzy i doświadczenia. - Był sprawiedliwy, potrafił nie tylko zrugać, ale i docenić. Miał wizję, choć za bardzo ujawniał swoje sympatie polityczne - mówi Leśniewski. Sam Król przekonywał swoich dziennikarzy, że nawet gdyby we Wprost drukował książkę telefoniczną zamiast ich tekstów, to i tak sprzedawałby ją w setkach tysięcy egzemplarzy.
Wojskowy dryl nie podobał się wielu dziennikarzom. Odchodzili. W maju 2008 r. kilku dziennikarzy, w tym wicenaczelny i szefowie głównych działów, rzuciło papierami, po tym, jak Król chciał zwolnić kilku pracowników w ramach cięcia kosztów, nie zawiadamiając o tym szefa. Rok później z pismem rozstała się kolejna grupa ludzi. - Opiniotwórczy do niedawna tygodnik w ciągu ostatniego półrocza zniweczył swój ponad 25-letni dorobek. Trudno mi wyobrazić sobie dalsze firmowanie własnym nazwiskiem tego, co dzieje się z tym tytułem - tłumaczył wtedy były szef działu biznes Krzysztof Trębski. Chodziło o zmiany w piśmie, jakie zaczął wprowadzać syn Króla Amadeusz.
Jego ojciec formalnie zrezygnował z redagowania gazety w 2006 r. Stało się to kilka miesięcy po tym, jak tygodnik Nie zarzucił mu współpracę z SB jako TW Rycerz. Król wytoczył proces Jerzemu Urbanowi (w grudniu 2009 r. sąd zdecydował, że redaktor naczelny Nie nie musi przepraszać za ten artykuł). W trakcie procesu IPN potwierdził, że Król był zarejestrowany przez SB jako TW Adam. Król opublikował wtedy oświadczenie, w którym przyznał się do kontaktów z bezpieką. "Stanowczo jednak zaprzeczam, aby moje relacje z SB miały charakter tajnej współpracy. Spotkania odbywały się w siedzibie Wprost, a ja, będąc wówczas zastępcą redaktora naczelnego, zostałem do nich oddelegowany jako przedstawiciel redakcji" - pisał.
Króla w fotelu redaktora naczelnego zastąpił Piotr Gabriel, a po roku Stanisław Janecki. W grudniu 2008 r. Król oddał stery w całym wydawnictwie AWR Wprost synowi Amadeuszowi. - Marek ufa mu w stu procentach, choć to dwaj różni ludzie. Marek jest żywo zainteresowany życiem redakcji, na korytarzach przypomina Olbrychskiego z "Ziemi obiecanej", który dogląda swoich włości, a Amadeusz rzadko opuszcza gabinet, jest technokratą - mówi Robert Leszczyński, szef działu kultura.
Dzieckiem Amadeusza był relaunch pisma z grudnia 2008 r. To on firmował też plotkarski dodatek Wprost Light, który po kilku miesiącach okazał się klapą. Pismo, które jeszcze parę lat temu przynosiło milionowe zyski i goniło w rankingach Politykę, czasem wygrywając z najpoczytniejszym polskim tygodnikiem, zaczęło się pogrążać. Dodatkowym obciążeniem były nasilający się kryzys, nieudane inwestycje i wiszące nad pismem gigantyczne odszkodowania za przegrane procesy.
Najpoważniejsze konsekwencje może mieć proces, który gazecie wytoczyła córka Włodzimierza Cimoszewicza mieszkająca w USA. W 2005 r. w tekście "Konspiracja Cimoszewiczów" tygodnik napisał, że Małgorzata Cimoszewicz i jej mąż Russel Harlan unikają podatku, piorą pieniądze i udzielają nielegalnych pożyczek.
Czytaj dalej...
W lipcu 2009 r. przysięgli sądu w Chicago uznali, że Wprost dopuścił się oszczerstwa i w ramach zadośćuczynienia firma powinna wypłacić państwu Harlanom 5 mln dol. Wyrok musi jeszcze zatwierdzić polski sąd.
W sądzie znalazła też finał sprawa oskarżeń, jakie pod adresem tygodnika wysunął dawny towarzysz partyjny Króla Aleksander Kwaśniewski. W 2005 r. ówczesny prezydent powiedział, że decyzję o niestawieniu się przed sejmową komisją śledczą ds. PKN Orlen podjął, gdy przeczytał we Wprost artykuł na swój temat. Zamieszczono przy nim zdjęcia, na których wśród osób towarzyszących prezydentowi i jego żonie jest oskarżony o korupcję lobbysta Marek Dochnal. Fotografie te - pisał tygodnik - dowodzą, że prezydent kłamał, mówiąc, że nie miał kontaktów z Dochnalem. "Niech żadna mutacja Urzędu Bezpieczeństwa nie stara się kierować losami Polski (...), ubecka gazeta po raz kolejny uczestniczy w rozrabianiu czołowego polityka" - oburzał się wtedy Kwaśniewski. Wydawca tygodnika i jego redaktorzy pozwali go, żądając przeprosin oraz 150 tys. zł zadośćuczynienia na cel społeczny. Sprawa jest w toku.
100 tys. zł zadośćuczynienia na cele charytatywne domaga się z kolei od Wprost inny polityk lewicy, Józef Oleksy. Były premier pozwał gazetę za ujawnienie treści jego rozmów z Aleksandrem Gudzowatym. W rozmowach tych Oleksy obgadywał, delikatnie mówiąc, liderów lewicy.
Oleksy nie był jedyną ofiarą swojego gadulstwa. Latem 2007 r. Wprost ujawnił nagrania ze spotkania dyrektora Radia Maryja o. Tadeusza Rydzyka ze studentami z toruńskiej Wyższej Szkoły Kultury Społecznej i Medialnej. Rydzyk nazwał wtedy prezydentową "czarownicą", która powinna się poddać eutanazji. Wówczas to nie Wprost, ale Rydzyk znalazł się pod ostrzałem.
Procesy sądowe to niejedyny kłopot Wprost. Znakiem rozpoznawczym tygodnika, zanim przylgnęła do niego łata "organu prasowego PiS" i "słupa ogłoszeniowego służb", stały się kontrowersyjne teksty śledcze. Nie wszystkie przyniosły chwałę redakcji. Jednym z najgłośniejszych był materiał opisujący rzekomą współpracę Zbigniewa Herberta z SB. Według Wprost poeta w latach 1967 - 1970 informował bezpiekę o środowisku polskiej emigracji w zachodniej Europie, ale nigdy nie podpisał zobowiązania do współpracy. Rozpętała się burza. Historycy IPN zdementowali te informacje. Sprzedaż pisma w ciągu tygodnia zjechała o kilkadziesiąt tysięcy.
Prestiżu nie przyniósł też tygodnikowi spór wokół Nagrody Kisiela. Wyróżnienia te nie zostały przyznane za lata 2007 i 2008, bo 25 członków kapituły uznało, że poziom niektórych publikacji Wprost oraz zaangażowanie gazety nie pozwala na kontynuowanie idei nagrody w dotychczasowej formie. Wśród laureatów, którzy wtedy protestowali, byli m.in.: Lech Wałęsa, Władysław Bartoszewski i Jan Krzysztof Bielecki.
Wiele skandali wokół tytułu prowokowała jednak sama redakcja. - Wprost balansował między tygodnikiem opinii a tabloidem. I być może fakt, że Król bał się pójść do końca w stronę bulwaru, przyczynił się do powolnego upadku wydawnictwa - mówi prof. Wiesław Godzic, medioznawca z SWPS. Najprostszym sposobem na wywołanie kontrowersji były szokujące okładki.
Pierwszą był fotomontaż z 1994 r. Artykuł "Śmierć w powietrzu" tygodnik zapowiedział zdjęciem Matki Boskiej Częstochowskiej z Dzieciątkiem w maskach przeciwgazowych. Po publikacji protestowali biskupi, a przeor Jasnej Góry przyrównał redaktorów tygodnika do hitlerowców, którzy przed laty kpili z polskiego kultu Czarnej Madonny. Do poznańskiej prokuratury napłynęło 600 wniosków od osób, których uczucia religijne miała urazić okładka. Prokuratura obrazy uczuć religijnych nie stwierdziła.
W 1996 r. zdjęcie ilustrujące aferę Oleksego przedstawiała twarz Lwa Rywina w głębi muszli klozetowej. Producent wytoczył gazecie proces. Dwa lata temu tygodnik zaszokował z kolei fotomontażem, na którym przy nagim biuście Angeli Merkel pokazał braci Kaczyńskich z podpisem "Macocha Europy". "To przekroczenie granic dobrego smaku" - napisała Rada Etyki Mediów.
Większość okładek wymyślał sam Król, podobnie jak wiele tytułów. W redakcji Król znany był ze swoich słowotwórczych zabaw (to on wymyślił piwoizację do tekstu o skoku sprzedaży piwa w Polsce czy e-seksfilię). W felietonie zamieszonym w ostatnim, noworocznym numerze Król pisze: "Radość z powodu nadejścia nowego roku jest największą zagadką cywilizacji. Jako żywo przypomina fetowanie przez karpie zbliżającej się Wigilii lub przez indyki w USA zbliżającego się Święta Dziękczynienia. Nic się nie poprawia z wiekiem. A zwłaszcza nic się nie poprawia z XXI wiekiem, nawet w Nowy Rok. A skoro tak, to ktoś to musi wykorzystać. W życiu codziennym wykorzystują to zrzędy, zwane popularnie jęczydupami".