Ośmiolatek, chory na porażenie mózgowe, nie poruszał się o własnych siłach. Mógł tylko leżeć. Gdy lekarze zobaczyli jego wychudzone do granic możliwości ciało, byli zszokowani. Chłopczyk wyglądał jak ktoś, kto umiera z głodu.
Rozpoczęła się dramatyczna walka o jego życie. Jednak było już za późno - temperatura jego ciała spadła do zaledwie 30 stopni Celsjusza. Ośmiolatka nie udało się uratować.
Lekarze nie mają pewności, co lub kto doprowadził chłopca do stanu skrajnego wychudzenia. Gdyby był zaniedbywany, najprawdopodobniej miałby odleżyny. Nie było jednak po nich śladu.
Sprawę zbada teraz prokuratura, która przyjrzy się postępowaniu matki dziecka. Śledczy poszukają odpowiedzi na pytanie, dlaczego kobieta przyniosła chłopca do szpitala dopiero, gdy umierał. "Musimy wyjaśnić, czy mogła i powinna była to zrobić wcześniej" - mówi prokurator Violetta Niziołek z jeleniogórskiej prokuratury okręgowej.
Zmarły chłopiec miał kilkoro rodzeństwa. Rodziną, z której pochodził, zajmowali się pracownicy ośrodka pomocy społecznej w Bogatyni. Edward Rak, kierownik tego ośrodka, twierdzi, że nigdy nie zauważono niczego niepokojącego, choć pracownicy MOPS-u nie zawsze byli wpuszczani do domu. I choć bywało tam zimno, czasem odcinano prąd, dom był czysty i zadbany.
Na razie jednak sąd odebrał kobiecie prawo do opieki nad pozostałymi dziećmi.