Ten dramat wydarzył się wczoraj w Bydgoszczy. W szpitalu uniwersyteckim przed południem zasłabł jeden z pracowników przyszpitalnej chłodni.

Według dziennikarzy "Expressu Bydgoskiego", znajomy 50-latka zaczął go reanimować. Wezwał też pomoc ze szpitalnego oddziału medycyny ratunkowej. Ale ratownicy uznali, że... nie mają sprzętu, by bezpiecznie przenieść chorego na oddział. Wezwali karetkę reanimacyjną. Ambulans przyjechał z pogotowia ratunkowego.

Reklama

Niestety, 50-latka nie udało się już uratować. Prawdopodobnie zmarł na zawał serca. "Znowu zawiodły procedury" - mówi jeden z kolegów zmarłego "Expressowi Bydgoskiemu". "Jak to się stało, że człowiek umierał zaledwie 200 metrów od szpitalnej izby przyjęć? Dlaczego nie wezwano do niego od razu lekarza z oddziału kardiologii, który dysponuje odpowiednim sprzętem do reanimacji, tylko wzywano karetkę z miasta?" - zastanawia się.

Dyrekcja szpitala uważa, że personel medyczny placówki zachował się jak należało. Chorego nie wolno było przenieść ani przewieźć bez odpowiedniego zabezpieczenia - defibrylatora, sprzętu do intubacji. Kłopot w tym, że czekając na odpowiednie warunki, pacjent zmarł. A tego przepisy akurat nie przewidziały.

Reklama