Szturmowy M-i24 ćwiczył 27 lutego ostre strzelanie w warunkach nocnych, załoga szkoliła się przed wyjazdem do Afganistanu. Ale śmigłowiec spadł w las - zginął operator uzbrojenia, pilot i technik przeżyli.

>>>Przeczytaj, jak doszło do katastrofy śmigłowca

Reklama

"Ostatni dźwięk, jaki dotarł do kontroli lotów, to krzyk któregoś z pilotów. To nie było żadne słowo, tylko nieartykułowany okrzyk" - mówi DZIENNIKOWI Paweł Portała, szef Wojskowej Prokuratury Garnizonowej w Bydgoszczy, która prowadzi śledztwo w sprawie katastrofy. "Można z tego wnioskować, że katastrofa zaskoczyła załogę" - dodaje Portała.

Wypadku nie widzieli piloci dwóch pozostałych Mi-24, które brały udział w ćwiczeniach - latały w innych rejonach poligonu.

>>>Śledztwo prowadzi specjalna grupa prokuratorów

Reklama

Mi-24 tej nocy miał niszczyć cele z broni pokładowej, załoga latała, używając noktowizorów oraz bez nich. Według planu śmigłowiec miał nie schodzić poniżej pułapu 200 metrów. Jednak uszkodzenia wraku wskazują, że maszyna po prostu wleciała w las na sporej prędkości. Opancerzony 5-milimetrową blachą kadłub pękł tuż za kabinami, a tylny fragment z belką ogonową został odłamany. Nie doszło jednak do wybuchu amunicji ani zapłonu paliwa - i to uratowało pilota oraz technika, którzy wyszli z wypadku z lekkimi obrażeniami. Operator uzbrojenia, który był w pierwszej, najniżej położonej kabinie, zginął na miejscu.

>>>Przeczytaj o katastrofie śmigłowca Lotniczego Pogotowia Ratunkowego