"Podszedłem blisko wskazanego przez wieżę obiektu. Okazało się, że ma kształt cygara, o pulsującym jasnopomarańczowym świetle. Zachowywał się dziwnie. Zwalniał, przyspieszał. Nie słyszałem dźwięku silników. Z dowództwa dostałem rozkaz użycia broni. Przeładowałem uzbrojenie, by móc go zniszczyć. Nagle obiekt gwałtownie zwiększył wysokość i prędkość. Nim zdążyłem dojść do niego, osiągnął pułap 14500 m i był poza moim zasięgiem. To nie było złudzenie. Widzieliśmy go we dwóch" - tak brzmi raport z 1973 roku kpt. Praszczałka i ppor. Jucewicza, którzy prowadzili maszynę.
"Było to w 1983 roku. W pułku myśliwskim 'Warszawa' zaobserwowano coś dziwnego. Technicy, piloci zebrali się przy samolotach, czekając na nocne loty. Wtedy, obok lotniska, na wysokości około 600 metrów przeleciał obiekt, który z tyłu ciągnął jakieś płomienie, a z przodu emanował poświatą. Dziwne w tym wszystkim było to, że leciał bezszelestnie. Potwierdziła to cała grupa obserwujących, dziesiątki osób! I to w końcu takich, którzy nie powinni mieć zwidów, przecież to byli głównie piloci" - wspomina płk Ryszard Grundman, który w latach 1964-73 był dowódcą I Pułku Lotnictwa Myśliwskiego "Warszawa", a później, w okresie od 1982 do 1992 roku, szefem Służby Ruchu Lotniczego Wojsk Lotniczych i Obrony Powietrznej Kraju. Zebrał wiele raportów i relacji o spotkaniach naszych pilotów z Niezidentyfikowanymi Obiektami Latającymi.
Podobne raporty znajdują się w archiwach wojsk lotniczych i Sztabu Generalnego. Były szef sztabu, gen. Tadeusz Wilecki, pytany o nie, zawsze odpowiada to samo: "Sztab ma swoje tajemnice. I lepiej niech tak zostanie na zawsze".