Od kiedy wniosek Janusza Świtaja do sądu w sprawie zaprzestania uporczywej terapii został opisany przez media, Janusz Świtaj żyje zupełnie innym życiem. "Ja bym powiedział, że wręcz na wariata. Niczego nie można zaplanować, bo dzień przynosi coraz to nowe niespodzianki" - wzdycha. Tylko wczoraj do godz. 14 odebrał 1443 e-maile, od 7.30 rozmawiał z dziennikarzami, a po południu przeszedł szkolenie bhp przed swoją pierwszą pracą.

W tej chwili głowę mężczyzny zaprzątają dwie sprawy. Wniosek, który powędrował do sądu i praca w fundacji Anny Dymnej "Mimo wszystko". Janusz jest przekonany, że kiedy sędziowie zajmą się jego prośbą, to świat prawniczy zatrzęsie się. Nie chce jednak zdradzić treści poprawionego pisma. "Adresatem jest sąd. Głupio, żeby dowiadywali się z gazet, co w nim jest" - ucina próbę dyskusji na ten temat i zaprasza w odwiedziny za tydzień.

Każdą chwilę przeznacza na pracę w fundacji, bo chociaż jeszcze nie ma oficjalnego angażu, to już wyszukuje niepełnosprawnych potrzebujących pomocy. Gdy wczoraj przyjechała do niego Anna Dymna, dostała od razu kilka stron wydruków. Bo Janusz znalazł już osoby, którym trzeba pomóc. "O, na przykład Mariusz. Jest w domu pomocy. Niby opiekuje się nim wyspecjalizowana placówka, a brakuje mu podstawowych środków higieny, nie mówiąc o skomplikowanych lekach" - z niedowierzaniem kręci głową Henryk, ojciec Janusza.

Bo co prawda to ich syn "idzie" do pracy, ale to tak jakby we troje stawali przed kolejnym życiowym egzaminem. Muszą go zdać, nie ma innej możliwości. "Janusz dostał szansę. Trzy miesiące na próbę. Niech nawet nie liczy na taryfę ulgową. Albo da radę, albo będzie musiał poszukać innej pracy" - powiedziała w poniedziałek w TVN Anna Dymna. "Wiem, że mówiła serio. Nikt tak jak moja szefowa nie wie lepiej, że nie potrzebuję współczucia. Dam radę. A jeśli nie, to będzie tylko moja wina" - mówi hardo Świtaj.

Pełen napięcia czekał na spotkanie z Anną Dymną. Kiedy dowiedział się, że przyjedzie do niego we wtorek rano, nie mógł spać. Niespodziewane pilne zajęcia, jakie aktorka miała w innym mieście, przesunęło "godzinę zero" na 16. "Nieważne, ile będę zarabiał, nieważne, ile zajmie mi to czasu. Ważne, że inni uzyskają pomoc, a ja codziennie będę bliżej wózka. To pozwoli mi wreszcie wyjść do ludzi. Pojadę wtedy osiedlową alejką i zapytam sąsiadki: gdzie pani kupiła takiego pięknego psa? Albo pogadam o Kubicy. Bo przecież to nie jest normalne, że chłopak, który potrafi <objechać> każdego, nie może z powodu awarii ukończyć wyścigu" - rozmarza się, by za chwilę obiecać sobie, że będzie częstym gościem w magistracie. "Już nie uda im się mnie zbyć tak łatwo" - zapewnia.

Już nie tylko Bogdan Rymanowski z TVN przekazał pieniądze na wózek dla Janusza. Za jego przykładem poszli inni. 28 marca w Gliwicach dla niego organizowany jest koncert charytatywny. "Ta impreza dała Januszowi dodatkową motywację do pracy. Bo jego nazwisko jest rozpoznawalne i może dziś nie tylko liczyć na pomoc, ale sam może więcej zrobić niż dwa miesiące temu. A przecież takich Januszów w Polsce leży gdzieś po domach może kilkuset, a może więcej. Nikt nie prowadzi statystyk. Praca w fundacji to dla mojego syna takie spłacanie długu, który ma u ludzi za pomoc i pamięć" - mówi ojciec chłopaka.

Świtaja najbardziej denerwuje, kiedy różne autorytety psychologiczne wypowiadają się na temat jego stanu psychicznego, jego depresji i o tym, co myśli, kiedy... myśli. "Właśnie wojewoda śląski załatwił mi pomoc psychologiczną. Przyjeżdżają specjaliści i ze mną rozmawiają. Testy mi robią. Bo przecież zdrowy człowiek podobno nie może prosić o śmierć. Kiedy to się wszystko skończy, poproszę lekarza o poświadczenie, że nie mam depresji czy myśli samobójczych. Moja prośba do sądu o zaprzestanie uporczywego leczenia była wynikiem przemyślanej decyzji. Powtórzę to tyle razy, ile będzie trzeba. A praca, wózek i powrót do życia w społeczeństwie mojej decyzji nie zmienią. Bo jak coś robię, to do końca. Nie stać mnie na słomiany zapał" - kończy chłopak i z wysiłkiem wystukuje odpowiedź na jeden z 1443 e-maili, które dostał wczoraj.