Gdyby lekarze natychmiast odwieźli rannych do szpitala, dwóch policjantów mogłoby żyć - pisze "Fakt"

O skandalicznych zaniedbaniach policji napisał "Dziennik Łódzki". "Fakt" poszedł tym tropem i na podstawie raportu - minuta po minucie - odtworzył przebieg akcji.

Godzina 8.37
. Zaczyna się mordercza seria. Strażnik strzela z kałasznikowa do wyjeżdżającego z sieradzkiego więzienia srebrnego fiata stilo, w którym siedzą: Bartłomiej Kulesza - za kierownicą, Andrzej Werstak, Wiktor Będkowski i aresztant Tomasz Ch., którego mieli wieźć na przesłuchanie. Wystrzelił prawie cały magazynek. Około 30 nabojów...

Bartłomiej Kulesza ginie na miejscu. Ciężko ranny zostaje Andrzej Werstak. Pociski przeszywają mu klatkę piersiową. Szaleniec trafia też w pierś i brzuch Wiktora Będkowskiego. Aresztant dostaje serię w udo, brzuch i rękę. Jęczący z bólu policjanci wyczołgują się z samochodu, leżą w kałużach krwi. W więzieniu wybucha popłoch. Ktoś dzwoni po policję i pogotowie.

Godzina 8.40. Pierwsza karetka jest na miejscu błyskawicznie. Co z tego, skoro nie może wjechać za bramę więzienia?! Kiedy przyjechaliśmy na miejsce, nie mogliśmy udzielić rannym pomocy, ponieważ istniało niebezpieczeństwo, że ratownicy zginą od kul szaleńca - tłumaczy Andrzej Wiśniewski, ordynator oddziału ratunkowego w Sieradzu. Przepisy są takie, że ratownicy nie wchodzą do akcji, jeżeli istnieje zagrożenie, że sami stracą życie.

Szaleniec zgodził się na wyniesienie rannych dopiero po tym, jak porozmawiał z policyjnymi negocjatorami. Było około 9.46. Minęło 59 minut, odkąd padły pierwsze strzały. Dla konających policjantów to jak wieczność. Na ratunek było już za późno. Mimo wysiłków lekarzy obaj ranni funkcjonariusze zmarli w szpitalu.

Tzw. strefę zagrożenia, do której mogą wejść funkcjonariusze i ratownicy, wyznacza dowódca akcji. Tym od początku dramatycznych wydarzeń był młodszy inspektor Jan Matusiak, komendant powiatowy z Sieradza. Jak dowiedzieliśmy się nieoficjalnie od działających tam policjantów, sytuacja go przerosła. Dochodziło do spięć między funkcjonariuszami a dowódcą, bo koledzy nie mogli patrzeć, że czekamy bezczynnie, zamiast wyciągać spod ostrzału rannych - mówi jeden z mundurowych.

Oni się kłócili, a czas mijał. Czas bezcenny dla ciężko rannych policjantów. Dlaczego nikt nie pomógł rannym? - pyta Fakt. Przecież w pogotowiu stał wóz opancerzony i armia uzbrojonych po zęby policjantów - w sumie w akcji wzięło udział aż 226 mundurowych.

Akcja nabrała tempa dopiero, gdy dowodzenie przejął zastępca komendanta wojewódzkiego policji w Łodzi, młodszy inspektor Zdzisław Stopczyk. Właśnie o godz. 9.46 padł rozkaz, by karetki wjechały za bramę. To ponad godzinę od czasu przyjazdu na miejsce pierwszej z nich!

Dziesięć minut później w karetkach trwa intensywna reanimacja rannych. Dla Andrzeja Werstaka jest już niestety za późno. Umiera ok. godz. 10.

O 10.30 na stół operacyjny trafia Wiktor Będkowski. O 11.30 rozpoczyna się zabieg Tomasza Ch.

Policja nie chce powiedzieć ani słowa na temat jej przebiegu. Magdalena Zielińska, rzecznik Komendy Wojewódzkiej Policji w Łodzi, zbywa dziennikarzy Faktu. W komendzie powołano specjalny zespół, który oceni sposób przeprowadzenia akcji w zakładzie karnym w Sieradzu - mówi. Wyniki prac zespołu mają być znane dopiero po świętach Wielkanocy. Tylko czy dowodzący akcją będą mieli odwagę spojrzeć w oczy żonom i dzieciom zabitych kolegów i powiedzieć, że ich bliskich można było uratować? - zastanawia się Fakt.




















Reklama