"Przeczuwałam, że Dorota coś sobie zrobiła. Od 10 lat cierpiała na depresję, chodziła do psychologa, ale te wizyty niewiele jej dawały. W czwartek po południu rozmawiałam z nią przez telefon. Umawiałyśmy się na spotkanie. Ale następnego dnia nie przyszła. Nie odbierała też moich telefonów. Wiedziałam, że stało się coś strasznego" - opowiada "Faktowi" Joanna P. zrozpaczona po śmierci siostry i jej córki.
Sonia była najmłodszym, wyczekiwanym i ukochanym dzieckiem Doroty W. i jej męża Janusza. Wcześniej stracili dwoje dzieci. Jedno urodziło się za wcześnie, drugie zmarło po niespełna półtora roku. Z najstarszym synem, który już się usamodzielnił Dorota W. nie miała tak dobrego kontaktu, a Sonia była jej największą radością.
Dobra uczennica, miła dziewczynka. Kiedy mąż Janusz zaczął pracę w Chrzanowie, kilkadziesiąt kilometrów dalej, rzadziej bywał w domu. I choć był bardzo dobrym ojcem, w małżeństwie układało się różnie. Ona na długie dnie i noce zostawa w domu tylko z córką. Jego nie było wtedy, gdy właśnie mogła go potrzebować. Ale przecież musiał pracować, by utrzymać rodzinę.
"Starałam się jej pomóc, jak tylko umiałam. Byłam przy niej bardzo często, nieraz u niej spałam, bo od czasu do czasu miewała poważniejsze stany depresyjne. Kiedyś już próbowała popełnić samobójstwo. Gdy mówiła, że jej życie nie ma sensu, nie ignorowałam tego. Byłam przy niej, rozmawiałam, tłumaczyłam. Chciałam, żeby znalazła sobie cel w życiu. I ona zapewniała mnie, że czasami jest jej lżej" - opowiada pani Joanna ocierając ukradkiem łzy napływające do oczu.
"Tak naprawdę nie wierzyłam, że targnie się na życie. Dlaczego to zrobiła?! Była nie tylko moją siostrą ale i najlepszą przyjaciółką. Na naszym ostatnim spotkaniu rozmawiałyśmy o przyszłości i tym właśnie uśpiła moją czujność. Ta depresja musiała stać się dla niej nie do zniesienia, bo nie potrafię zrozumieć, jak kochająca matka może zabić własne dziecko. Może nie chciałą zostawić Soni samej... Dorota bardzo, bardzo ją kochała, tylko ze sobą nie umiałą sobie poradzić" - mówi zrozpaczona kobieta.
Tamtego dnia matka podała dziecku śmiertelną dawkę lekarstw. Być może tych, które sama miała brać, by poradzić sobie z depresją. Chciała, by jej ukochana córka nie cierpiała. Gdy była pewna, że Sonia nie żyje, poszła do łazienki. Tam podcięła sobie żyły ponad nadgarstkami i weszła do wanny. Aby mieć pewność, że samobójcza próba się powiedzie, do wody wrzuciła włączoną do kontaktu suszarkę - opisuje tragedię "Fakt".
"Kiedy przez cały piątek nie udało mi się z nią spotkać, ani porozmawiać przez telefon, poszłam na policję. Byłam bardzo zdenerwowana. Miałam przeczucie, że coś się stało. I stało się. Jak mamy teraz wszyscy żyć, gdy ona odeszła zabierając ze sobą Sonię, nasze słoneczko?" - pyta przez łzy pani Joanna.
Cierpiąca na depresję Dorota W. z Bytomia podała córce Soni śmiertelną dawkę leków. Gdy upewniła się, że dziecko nie żyje, weszła do wanny napełnionej wodą i podcięła sobie żyły. Policja w sobotę znalazła dwie martwe kobiety.
Materiał chroniony prawem autorskim - wszelkie prawa zastrzeżone. Dalsze rozpowszechnianie artykułu za zgodą wydawcy INFOR PL S.A. Kup licencję
Reklama
Reklama
Reklama