Gdy urodził się mój syn, miałam 17 lat. Byłam niepełnoletnia. W szpitalu tak się o niego bałam, że jak go siostra niosła i nosek miał przykryty poduszką, to strasznie krzyczałam, że go zaraz uduszą! Siostry się ze mnie śmiały. "Patrzcie, jaka młoda mamusia, jak się martwi, a ja całe życie dzieci noszę w poduszkach i nic się nigdy nie stało!" - mówiła jedna. Ale to tylko taki przykład, jak bardzo o niego drżałam.

Gdy Krzyś się urodził, mieszkałam z rodzicami i ja się nim przeważnie opiekowałam. Wszystko chciałam sama robić i chyba wychodziło mi to dobrze, bo wyrósł na zdrowego chłopca. Mama oczywiście dawała mi rady i trochę uczyła opieki.

Gdy wyjechałam do szkoły muzycznej we Wrocławiu, Krzysia wychowywali moi rodzice. Podjęli decyzję, że będzie tak, dopóki ja będę się uczyć. Była umowa między nami, że jak skończę szkołę, to zabiorę dziecko do siebie.

Oczywiście jak tylko zdarzyła się taka możliwość, z liceum muzycznego w Szczecinie przeniosłam się do Wrocławia. Zrobiłam to specjalnie po to, żeby móc co tydzień bywać w domu - jeździć do rodziców i dziecka. I właśnie wtedy, a Krzyś miał 4,5 roczku, zdarzyła się straszna historia. Mojego synka pogryzł pies! Dosłownie go oskalpował.

Któregoś dnia - a było to w lipcu podczas egzaminów - gdy byłam w szkole na dodatkowych próbach, poczułam nagle taki dziwny impuls. "Jedź do domu!" - mówił mi jakiś głos. Nie mogłam wyzwolić się od tej myśli, choć tłumaczyłam sobie, że to jakieś zabobony. "Dlaczego słyszę w myślach taki rozkaz: <Jedź do domu>?" - zastanawiałam się. Ale wciąż miałam dziwne przeczucia. Trwało to blisko 2-3 godziny. W końcu, kiedy już nie mogłam sobie dać z tym rady, pobiegłam ze szkoły na dworzec, żeby sprawdzić, czy jest autobus do Lewina. Nie było.

Pognałam więc na dworzec kolejowy, ale pociąg żaden też nie odjeżdżał. Byłam wtedy bardzo biedną osobą, uczennicą na stypendium, ale wsiadłam do taksówki i kazałam się wieźć do rodzinnego domu. Nie miałam oczywiście pieniędzy, żeby za tę taksówkę zapłacić! Ale myślałam, że trudno, najwyżej pożyczę od kogoś. Wiedziałam, że muszę jechać, bo nie mogłam dać sobie rady z tym wewnętrznym głosem. Bardzo się bałam w drodze. Popędzałam taksówkarza, bo już czułam, że coś się stało. Nie wiedziałam tylko jeszcze, co.

Gdy wjeżdżaliśmy do Lewina, zobaczyłam, jak córka mojej sąsiadki biegnie szybko w stronę rynku. Pomyślałam od razu, że biegnie po pogotowie ratunkowe. I rzeczywiście tak było. Bałam się wejść do domu. Kiedy już przekroczyłam próg, biegłam po trzy schody naraz. Mój Krzysio leżał pogryziony przez psa, oskalpowany!

Reklama

Gdybym tego mojego wewnętrznego rozkazu posłuchała kilka godzin wcześniej, zapobiegłabym tragedii. Niestety, było już za poźno. Zobaczyłam, jak synek leży ze skórą zdartą z czaszki razem z włosami. Porwałam tę skóre, złapałam dziecko na ręce i pobiegłam z powrotem do taksówki. Natychmiast pojechałam do szpitala w Dusznikach. Krew leciała mi po sukience, po nogach. To był duży krwotok.

Na miejscu lekarze wezwali chirurga, żeby oczyścił tę skóre z głowy Krzysia i przyszył ją z powrotem. Od razu kazali mi wyjść z sali, choć Krzyś płakał i wołał mnie. Ale nie mogłam przy nim być.

Stałam za drzwiami i patrzyłam przez dziurkę od klucza, co lekarze mu robią. Synek płakał i wołał: "mama!". Całą główkę miał brudną w piasku. Zanim to oczyścili, bardzo cierpiał. Prosiłam, by dali mu narkozę, żeby go tak nie bolało. A ja stałam w zakrwawionej sukience i czekałam.

Po dwóch godzinach operacji wszystko skończyło się dobrze. Potem brał tylko bardzo bolesne zastrzyki w brzuch. Przeciwko wściekliźnie. Musiałam go trzymać i to było straszne, ale stałam przy nim cały czas. Pozwolono mi być z nim dzień i noc. Stałam tam głodna, bo tylko dziecku dawano jeść, a ja nie byłam przecież pacjentką szpitala. W moim domu też nikt nie pomyślał, żeby przywieźć mi coś do jedzenia. Ale chorzy częstowali mnie, sami nie dojadając. Z każdego talerza po trochu. A gdy Krzyś mógł już chodzić, zaczęłam wychodzić z nim na spacery.