W Afganistanie walczymy o serca i umysły, nie prowadzimy wojny ani okupacji - na każdym kroku jak irytującą mantrę słyszę te słowa. W oficjalnych rozmowach co chwilę odnosimy tutaj sukcesy, NATO zakłada szkoły, szpitale, pomaga afgańskim wieśniakom nawadniać pola, przynosi wolność. Niestety inaczej wygląda Afganistan w rozmowach ze zwykłymi żołnierzami, którzy na co dzień pełnią tutaj służbę.
Oni nie mają złudzeń, że są na wojnie. Wojnie, w której przeciwnik nie respektuje żadnych zasad i dla którego określenia: misja stabilizacyjna, demokracja i państwo nie mają absolutnie żadnego znaczenia. Obraz kreowany przez natowskich specjalistów od propagandy jest daleki od codzienności. Przekonałem się o tym choćby wczoraj, gdy zobaczyłem przy głównej ulicy bazy Bagram - Disney drive - ustawionych w regularnym szeregu na poboczu amerykańskich żołnierzy.
Zapytałem ich porucznika, co tutaj robią. Czyżby do Bagram przyleciał George Bush? "Nie. Za chwilę przejedzie tędy karawan z trumną zawiniętą we flagę amerykańską. Taka tradycja. Żołnierze oddają hołd poległemu w walce z talibami koledze" - odpowiedział. "Stabilizował" sytuację czy był po prostu na wojnie?
Pytanie zatem, po co się pchamy do piekła, w którym największym wodzom w historii wojen - Czyngis-chanowi i Aleksandrowi Wielkiemu - nie udało się zaprowadzić porządku? Po co nasi chłopcy mają ginąć w niedostępnych górach czy na ulicach wiosek zabudowanych małymi, sypiącymi się lepiankami, z których może polecieć w ich kierunku seria z kałasznikowa?
Jesteśmy tu po to, by pokonać fanatycznych talibów i ich pobratymców z Al-Kaidy. Jesteśmy tu po to, by do Europy przez dawne republiki sowieckie nie płynęła do nas szerokim strumieniem heroina - produkt eksportowy numer jeden Afganistanu. Dopiero potem będzie można mówić o stabilizacji. Oto wersja nieoficjalna, którą usłyszałem w rozmowach z oficerami naszej armii.
A jak zapewniał mnie dowódca polskiego kontyngentu w Afganistanie gen. Marek Tomaszycki talibowie nie są zwykłymi, tępymi wieśniakami z gór. Ich cel jest jasny: w Afganistanie chcą zbudować totalitarne państwo wyznaniowe, w którym zaprowadzą swoje porządki i rozpoczną eksport islamskiej rewolucji. Jak zawojują Afganistan, wezmą się za sąsiedni Pakistan. Mułłowie zachęceni sukcesem pójdą na północ do Uzbekistanu, Tadżykistanu i Czeczenii.
Wtedy na „misję stabilizacyjną” nie wystarczy już 50 tys. żołnierzy NATO. Pozwolenie talibom na rozpanoszenie się oznacza więcej zamachów na metra, lotniska, kina, porty i centra handlowe w Europie i Ameryce. "Właśnie dlatego NATO nie może sobie pozwolić na politykę w stylu Monachium, podobną do tej, która była prowadzona wobec Hitlera przed wybuchem II wojny światowej" - mówi mi jeden z zachodnich dyplomatów akredytowanych w Kabulu.
"Oczywiście wysyłanie wojsk do Afganistanu obarczone jest ryzykiem, będą ofiary, jednak wymigiwanie się wcześniej czy później będzie wymagało znacznie większych nakładów" - dodaje.
"Mamy szansę, jeśli odseparujemy wrogów od porządnych Afgańczyków" - uważa pułkownik Martin Schweitzer, spadochroniarz z 82. Dywizji Powietrzno-Desantowej, z którą współpracują Polacy. Tym bardziej że NATO wyciągnęło wnioski z amerykańskich porażek w Iraku. Nie instaluje gdzie popadnie marionetkowych gubernatorów. Wojskowi i cywile próbują udowodnić Afgańczykom - już na poziomie małych wiosek - że powinni wziąć odpowiedzialność za życie swoich podwładnych. Nawiązują kontakty ze starszyznami rodowymi, które sprawują w wioskach realną władzę.
Za niewchodzenie w układy z talibami oferują pomoc finansową i odbudowę. Jeśli uda się pokonać talibów, ograniczyć wpływy narkotykowych bossów i Al-Kaidy, do tego pozyskać przychylność starszyzn rodowych - Afganistan ma szansę na względny spokój. Nie okłamujmy się jednak, zadanie jest wyjątkowo trudne.