"Tak się złożyło, że nie mogłam pojechać z Polonią na spotkanie z delegacją pod przewodnictwem premiera Donalda Tuska 7 kwietnia, bo byłam zajęta. Pojechałam wobec tego na uroczystości 10 kwietnia w jednym z samochodów polskiej ambasady" - powiedziała Polskiej Agencji Prasowej pani Elżbieta, prosząca o zachowanie anonimowości. Jak dodała, imię Elżbieta otrzymała na chrzcie, ale w dokumentach wpisano jej imię rosyjskie, bo polskie pochodzenie nie było wówczas dobrze widziane.
"Bardzo chciałam tam być. Pamiętam, że 9 kwietnia, kiedy przyjechałam na miejsce naszego noclegu, odległe o jakieś 20 minut od Katynia, pogoda była piękna. Słońce, błękitne niebo i ciepło, chociaż w pierwszej połowie kwietnia zwykle nie bywa aż tak ładnie" - opowiada.
"Rano nikt nawet nie podejrzewał, co się stanie, bo niebo było wciąż dość jasne, chociaż już bez takiego słońca. Gdy jechaliśmy na miejsce, stopniowo pojawiała się coraz gęstsza mgła. W Katyniu była już bardzo duża i zrobiło się zimno. Pamiętam, bo byłam lekko ubrana i zmarzłam, podobnie jak wiele innych osób, bo wszyscy spodziewali się takiej samej pogody jak dzień wcześniej" - mówi.
Pani Elżbieta stała na cmentarzu w Katyniu. Już rozstawiono fotele i kamery telewizyjne. Jak mówi, było dużo ludzi. "Wszyscy czekali. Malutkie dzieci, które przyjechały z plakatami, żołnierze, przedstawiciele organizacji Memoriał z Moskwy... Zbierało się na deszcz" - wspomina.
"Nagle zauważyłam, że dziennikarze zaczynają odbierać telefony i wkładać do uszu słuchawki. Pomyślałam, że widocznie goście już jadą. Podchodzę do dziennikarzy i widzę, że zupełnie im się zmienił wyraz twarzy. Malowało się na nich przerażenie. Pytam . Po chwili rozeszła się wieść, że samolot spadł" - relacjonuje.
"Raptem poczułam, że płaczę - mówi pani Elżbieta ze łzami w oczach. - Podeszłam do konsula i spytałam . W tym momencie straciłam głos. Chciałam coś powiedzieć, ale wydobył mi się z ust tylko jakiś charkot. Kompletnie wszyscy zamilkli i ludzie patrzyli po sobie w zupełnej ciszy.(...) W końcu ktoś wyszedł i powiedział, że wszyscy zginęli".
"Słowami nie sposób tego opisać, bo nie ma takich słów" - dodała.
"Rozmawiałam jakiś czas potem z jednym ze smoleńskich lekarzy, który miał w ten dzień dyżur na pogotowiu w Smoleńsku. Powiedział: +Szliśmy (do miejsca katastrofy) i marzyliśmy tylko o jednym: żeby usłyszeć czyjś głos albo jęk. Ale była tylko cisza+" - kończy swoją relację pani Elżbieta.