Zejście poniżej minimalnej wysokości zniżania, przy nadmiernej prędkości opadania, w warunkach atmosferycznych uniemożliwiających wzrokowy kontakt z ziemią i spóźnione rozpoczęcie procedury odejścia na drugi krąg – tak brzmiał główny wniosek polskich ekspertów badających przyczynę katastrofy smoleńskiej. Komisja badania wypadków lotniczych, której pracami kierował minister spraw wewnętrznych Jerzy Miller, ogłosiła go po ponad 15 miesiącach od wypadku, który miał miejsce 10 kwietnia 2010 roku o godzinie 9.41.
Przetłumaczmy język raportu na zrozumiały nie tylko dla fachowców – oznacza to, że piloci próbowali lądować, mimo iż gęsta mgła wisząca nad prymitywnie wyposażonym lotniskiem na to nie pozwalała. To podobny wniosek do tego, który wysnuł wcześniej rosyjski MAK, choć obydwie komisje inaczej rozkładały akcenty. Krajowi specjaliści podkreślali pominięte przez MAK błędy popełnione przez kontrolerów lotu. Rosjanom, amunicji do zbudowania hipotezy o nacisku na pilotów, by wbrew zasadom i zdrowemu rozsądkowi próbowali lądować, dostarczyli sami eksperci komisji Millera. Dziś wiadomo, że błędnie przypisali generałowi Andrzejowi Błasikowi, głównodowodzącemu polskich wojsk lotniczych, kilka zdań wypowiedzianych w kabinie pilotów. Co gorsze, nadal nie jest jasne, który ze specjalistów odsłuchujących nagrania z czarnych skrzynek w Moskwie popełnił ten błąd.
Nie ma powodów, aby wznawiać pracę komisji Millera. Taka sytuacja jest możliwa, ale dziś brak jej uzasadnienia – mówił rzecznik rządu Paweł Graś, gdy na jaw wyszedł błąd związany z głosem gen. Błasika. Podobnego zdania byli specjaliści, którzy uznali, że choć błąd nie powinien się zdarzyć, to nie podważa ustaleń komisji.
Równolegle do prac komisji postępowania prowadziły i nadal prowadzą prokuratury: wojskowa i cywilna. Efekty dwuletniej pracy są jednak niewielkie. Jak dotąd zarzuty karne z art. 231, czyli niedopełnienia obowiązków, przedstawiono tylko wiceszefowi Biura Ochrony Rządu Pawłowi Bielawemu. Zdaniem śledczych BOR popełnił masę błędów, przygotowując wizytę głowy państwa w Smoleńsku, m.in.: nie przeprowadził rekonesansu na lotnisku, zbyt pobieżnie przeprowadził go w pozostałych miejscach planowanego pobytu, do pracy skierował funkcjonariuszy bez doświadczenia w działaniach poza granicami Polski, a także, sporządził plany zabezpieczeń obu wizyt w sposób sprzeczny z przepisami.
Reklama
Prokurator generalny Andrzej Seremet ogranicza się do ogólnych wypowiedzi na temat efektów śledztw. – Prokuratura nie dysponuje dowodami, które mogłyby wskazywać na dokonanie zamachu – powtarza. Zarówno on, jak i kolejni ministrowie sprawiedliwości nie są w stanie doprowadzić do przekazania przez Rosjan wraku samolotu.
Prokurator generalny dostał informację o katastrofie, będąc w rodzinnym domu, w Tarnowie. Prokuraturze nie udało się nawet zorganizować jego sprawnego i szybkiego przejazdu do Warszawy, skąd odlatywali oficjele, eksperci i oficerowie służb specjalnych na miejsce wypadku. Do samolotu wsiadł więc ówczesny naczelny prokurator wojskowy, generał Krzysztof Parulski.
Taka właśnie jest dziś prokuratura. Nie jest w stanie samochodu szefowi załatwić, a co dopiero mówić o wyjaśnieniu katastrofy – uważa jeden z doświadczonych prokuratorów z Prokuratury Generalnej.
Dla parlamentarnego zespołu Antoniego Macierewicza, złożonego głównie z posłów PiS, brak wraku jest jedną z kluczowych przesłanek, że w Smoleńsku doszło do zamachu. Powołani przez posłów eksperci niedawno stwierdzili, że przed uderzeniem w ziemię doszło do dwóch wybuchów.
Według badań OBOP, już 18 proc. Polaków przychyla się do tezy o zamachu.