Polacy masowo ruszyli do sklepów w ubiegłym tygodniu przed pierwszą niedzielą bez handlu. Jak to tłumaczyć?
Miłością do kultury konsumpcyjnej, ale nie tylko. Bo dla nas wyjście do sklepu to przede wszystkim sposób na zaznaczenie swojej obecności w przestrzeni publicznej czy doświadczenie bycia wśród innych. Widzę w tym przejaw uczestnictwa w kulturze, potrzebę działań publicznych i zachowań wspólnotowych.
I „jeden z nielicznych dziś przejawów obecności rodziny poza domem, zastępujący rodzinne wyjścia do kina, niedzielny spacer czy nawet do kościoła” – pisał pan też w jednym z esejów.
Dziś napisałbym nawet dosadniej: zanurzenia się w kulturze festynu, którą rozumiem jako określony sposób spędzania wolnego czasu, szczególnie czasu niedzielnego, a która to kultura niemal od razu przeniosła się do weekendowej galerii handlowej. Siłą rzeczy już w latach 90., kiedy otwierano pierwsze superhipermegamarkety, było dla nas jasne, że do galerii nie przychodzimy wyłącznie po to, by robić zakupy. Wtedy objawił się nam świat, który wcześniej widzieliśmy jedynie w kolorowych folderach zagranicznych czy zachodnich filmach. Załatwianie wyłącznie podstawowych sprawunków stało się czymś przyziemnym. Chcieliśmy i oczekiwaliśmy czegoś więcej.
Czego dokładnie?
Rozbudowanej oferty pozahandlowej. Wesołych miasteczek i parków rozrywki w jednym, ale też – co teraz znacznie częstsze – pokazów mody, wróżenia z kart, występów uznanych piosenkarek, spotkań z tzw. znanym człowiekiem, widowisk artystycznych, w tym nawet koncertów muzyki symfonicznej. Dość powiedzieć, że jeden z badaczy w latach 90. określił nasze galerie handlowe mianem polskiego teatru narodowego. Spotykamy się tam z własnej woli, dajemy „występ” przez swoją obecność i zarazem obserwujemy „występy” innych. W ten sposób potwierdzamy się jako uczestnicy życia społecznego, a co za tym idzie coraz mocniej wierzymy, że w galeriach handlowych po prostu należy bywać.