Wczoraj DZIENNIK napisał, że bon, czyli taka forma finansowania oświaty, w której pieniądze będą szły za uczniem, może wejść w życie od 2009 r. Każdy z młodych ludzi, wybierając daną szkołę, będzie do niej wchodzić z konkretną kwotą, która trafi na potrzeby placówki.

Reklama

DZIENNIK zapytał dyrektorów szkół publicznych, społecznych oraz rodziców, co o tym myślą. Okazało się, że większość czeka na bon edukacyjny z niecierpliwością.

Według Jagody Kazimierczak, dyrektorki Społecznej Szkoły Podstawowej nr 10 w Warszawie, dzięki bonom promowane byłyby szkoły, które faktycznie coś robią.

"To dobry pomysł. Z własnego doświadczenia wiem, jak bardzo jesteśmy zależni od poziomu nauczania" - mówi Kazimierczak. "Jeśli obniżylibyśmy go, rodzice nie przyprowadziliby do nas swoich dzieci. Musimy więc cały czas być kreatywni".

Reklama

Podobnie myśli Marzena Ukraińska ze Społecznej Szkoły Podstawowej nr 1 w Szczecinie. "Teraz od państwa dostajemy 258 zł na dziecko" - opowiada. "To wystarcza zaledwie na realizację podstawowego programu i ledwo, ledwo na opłacenie nauczycieli. Na resztę, czyli remonty budynków, nowe projekty edukacyjne, imprezy, wyposażenie etc. musimy pobierać pieniądze w czesnym. Gdyby jednak za każdym dzieckiem szedł bon edukacyjny rzędu 500 - 700 zł, moglibyśmy zlikwidować lub znacząco obniżyć czesne, stwarzając szanse na edukację na najwyższym poziomie znacznie szerszemu gronu dzieci".

Dyrektorzy szkół publicznych także generalnie są za bonami, jednak niemal wszyscy znajdują jakieś "ale". "Ja wprowadzenia takiego rozwiązania się nie boję" - zapewnia Tadeusz Dzwonkowski, dyrektor Gimnazjum nr 1 w Tczewie. "Moja szkoła prezentuje dobry poziom, nie mamy kłopotów z naborem, zatem taki system byłby dla nas korzystny. Z drugiej jednak strony mógłby on dyskryminować mniejsze szkoły, albo - odwrotnie - byłby martwy w niewielkich miejscowościach, gdzie uczniowie nie mają możliwości wyboru".

Z kolei zdaniem Mariana Krampusa, dyrektora XXIX LO w Krakowie, bon edukacyjny może pogrążyć dobre szkoły tylko dlatego, że są młode i na uboczu.

Reklama

"Wielu rodziców będzie się kierować stereotypami i posyłać dzieci do placówek mających opinię wypracowaną przez dziesiątki lat istnienia. A co z mniejszymi, gdzieś na osiedlach? One upadną, a w tych renomowanych będą się dzieciaki gnieść w klasach 40-osobowych" - przewiduje.

Czesława Kubiś, dyrektorka wiejskiej szkoły podstawowej w Mechowcu (Podkarpackie), mówi wprost, że nie chce żadnych zmian. "Na razie dobrze funkcjonujemy, a pieniądze z gminy wystarczają na potrzeby 66 naszych uczniów" - zapewnia. "Jeśli wprowadzono by bon bez jednoczesnego zapewnienia osłony wiejskim szkołom, mogłoby się to dla nas źle skończyć".

A co na ten temat myślą rodzice, którym wprowadzenie bonów da finansową władzę nad nauczycielami i szkołami? "Rodzice poniosą większą odpowiedzialność za edukację" - uważa Iwona Kraśnik, której syn uczy się w II klasie jednej z gdańskich szkół podstawowych. "Bo szkoły mogą zwyczajnie naciągać na konkretne, nie zawsze przydatne zajęcia".

Z kolei Henryka Bułat z Krakowa, matka gimnazjalistki Justyny, mówi krótko: "Bon edukacyjny sprawi, że przy wyborze szkoły dla córki będę się mogła kierować wynikami, jakie szkoła osiąga, czyli ilością olimpijczyków, procentem zdanych matur, a poza tym dodatkowymi zajęciami i infrastrukturą (boisko, sala gimnastyczna itp.). Jak mogę mieć wpływ na finansowanie dobrej szkoły, to dlaczego nie?".

Jak rzeczywiście wygląda życie szkół funkcjonujących w oparciu o bon edukacyjny, mogą powiedzieć ci, którzy taką formę finansowania już u siebie wprowadzili. Tak jest od dwóch lat w Koszalinie. Dzięki temu rozwiązaniu do szkół wprowadzono innowacje pedagogiczne oraz programy autorskie.

Powstała np. specjalna klasa dziennikarska, klasy baletowe, w których wykładowcami są artyści rosyjskich scen. Szkoły znalazły pieniądze na spotkania młodzieży z psychologami, doradcami zawodowymi czy logopedami.