To było nudne lato – tak jak może być nudne lato w warszawskiej popołudniówce – „Ekspresie Wieczornym”. Co prawda pojawiały się doniesienia o „przerwach w pracy” w kolejnych fabrykach, ale nikt z nas, młodych dziennikarzy, specjalnie nie przejmował się tymi informacjami.
I nagle w ten nudny spokój, 15 sierpnia, wpadł lektor z KC o nazwisku Oleander. Odprawa piszących z całej redakcji. „W Gdańsku strajki, rozruchy, tłumy na ulicach, pożary, stoi stocznia, miasto odcięte” – towarzysz przedstawiał obraz rewolty wymykającej się spod kontroli. Dziennikarze byli dziwnie milczący, gęstniał dym papierosowy.
Jaki cel miało spotkanie? Pewnie władza chciała nas przygotować na możliwość rozwiązań siłowych, budując obraz grożącego chaosu. Ale to znaczyło, że coś zaczyna się dziać. Coś poważnego. A jeśli tak, to koniecznie trzeba to zobaczyć. Z dziennikarskiego obowiązku? Z ciekawości? Z przeczucia nadciągających zmian? Nie sposób określić, jaka wtedy kierowała mną motywacja.
W tamtych dniach pojawił się w redakcji stażysta Włodek Jakubowski, który miał samochód – dużego fiata. Zgodził się pojechać. Nie wzięliśmy delegacji, a w tamtych czasach dziennikarz niewysłany z delegacją w ręku to było coś niemieszczącego się w głowie. Nasz sprzęt reporterski składał się z radzieckiego aparatu fotograficznego i magnetofonu. Rolka czarno-białego filmu, dwie kasety, zapasowe baterie, dwa długopisy dopełniały inwentarza.
Reklama
Zrobiło się późne popołudnie, zatankowaliśmy i ruszyliśmy. Wcześniej Włodek, jeszcze w Warszawie, próbował połączyć się telefonicznie z rodziną w Gdańsku – bezskutecznie. Czyżby Oleander nie kłamał? Gdzieś za Nidzicą spotkaliśmy kolumnę autobusów, nieoznaczonych, z rejestracjami z terenu całego kraju. Zaczęliśmy wyprzedzać. Pierwszy, drugi, trzeci, czwarty... Przy 60 przestaliśmy liczyć. Kolumna ciągnęła się kilometrami. Zaczęliśmy się bać. Błyskawicznie przyszło skojarzenie z 1968 r. i opisami ubranych po cywilnemu ormowców, pacyfikujących Uniwersytet Warszawski.
Reklama