Krzysztof W. - właściciel firmy handlowej
Dzisiaj z powodu opcji walutowych grozi mi, że zostanę pod mostem. Bank chce mi zabrać dom. To już nie chodzi tylko o firmę, ale o cały dorobek życia, przyszłość mojej rodziny. Prowadzę firmę handlową nastawioną na eksport. To jest działalność zarejestrowana na osobę fizyczną, firma rodzinna. Mamy obrót roczny na poziomie 7,5 mln zł, zysk 100 tys. zł. Bank żąda 5 mln zł. Nawet gdybym wziął kredyt, to przez następne 30 lat na to nie zarobię. Negocjacje trwają już 3 miesiące, co spotkanie jest gorzej. Nazwy banku nie podam, bo wtedy straciłbym ostatnią szansę na jakieś porozumienie. Gdybym miał spółkę z o.o., to dziś powiedziałbym tym ludziom: "Zabierajcie to wszystko, dajcie mi święty spokój". Ale nie mogę, bo odpowiadam za firmę całym majątkiem.
Jak w to wdepnąłem? Kupiłem firmę razem z kontem w tym feralnym banku. Chciałem zmienić bank, ale obsługa była bardzo miła i robiła wszystko, żebym został ich klientem. Dostałem kredyt. To był rok 2007, złotówka się umacniała. "Dlaczego państwo nie zabezpieczacie się przed wahaniami kursu, mamy taki fajny produkt?" - pytała mnie opiekunka z ramienia banku. Nachalnie usiłowali mi ten produkt wcisnąć, ale nie chciałem.
Za towar płaciłem złotówkami, ale cena była w euro. Płatność od kontrahentów dostawałem po miesiącu. Złoty wciąż się umacniał. Często byłem w plecy o 10 groszy na jednym euro w ciągu miesiąca. W końcu zgodziłem się na propozycję banku. Na pierwszej transakcji zarobiłem 16 tys. zł. Wydawało mi się, że to dobry interes. Nie zdawałem sobie sprawy, czym to grozi. Gdy kurs euro skoczył do poziomu 3,91 zł, przyszło pierwsze wezwanie z banku na 50 tys. zł. Chciałem zamykać te opcje, ale pracownicy banku odradzali. Mówili, że to najgorszy moment, żebym poczekał, że złotówka się jeszcze umocni. Straszyli jakimiś punktami swapowymi. Wychodziło mi, że stracę 500 tys. zł, im - że to będzie 900 tys. zł. Posłuchałem banku i czekałem. Teraz jestem na minusie 5 mln zł.
Święta Bożego Narodzenia miałem najgorsze w życiu. Wpadłem w depresję. Firma działa nadal, ale nie widzę przed nią perspektyw. Bank przyciska mnie do muru, żebym podpisał z nimi ugodę. Pracownicy banku mówią, żebym brał kredyt albo zrobią mi windykację. Nigdy nie przypuszczałem, że znajdę się w takiej sytuacji. Bank był dla mnie zawsze instytucją zaufania publicznego.
Tadeusz K. - właściciel firmy transportowej
Zajmuję się transportem międzynarodowym. Kontrahenci płacą mi w euro. Dzwonimy do dilerów walutowych, żeby sprzedać walutę. W drugiej połowie 2006 r. podpisaliśmy umowę ramową z bankiem, inaczej nie moglibyśmy sprzedawać euro po tzw. kursie negocjowalnym. 400 tys. euro, które dostaję od kontrahentów, muszę co miesiąc wymieniać na złotówki.
Doradców z banku znałem od wielu lat. To byli nasi kumple, składaliśmy sobie życzenia imieninowe i urodzinowe, razem chodziliśmy na obiady. Ciągle przynosili jakieś dokumenty do podpisania i nigdy to nie było niebezpieczne.
Pod koniec 2007 r. zaczęła się lawina. Non stop dzwonili ludzie z banku: "Może pan zrobić świetną transakcję. 10 groszy powyżej rynku. Skoczyło! Super! Mam świetny produkt. Może pan zabezpieczyć kurs". Jeśli pani Kasia z banku, z którą przyjaźnię się od lat, mówiła, że to świetna transakcja, bo zabezpiecza mnie przed umacnianiem się złotówki, to po prostu jej wierzyłem. Podpisałem w życiu kilkadziesiąt umów leasingowych, ileś kredytowych, wydawało mi się, że mam do czynienia z poważnymi ludźmi.
Ostatnia transakcja była 26 września. Pod koniec października dotarło do mnie, co się stało. Okazało się, że mam zapłacić bankowi różnicę między kursem euro 3,96 zł a 3,40 zł. Pojechałem do banku i mówię dyrektorowi, że chcę te opcje walutowe zamknąć. A on mówi: "Proszę pana, z tego nie ma wyjścia. W ciągu trzech dni musi pan zapłacić 10 mln zł". Byłem w szoku. Powiedziałem, żeby mi to rozłożyli na raty. A dyrektor na to: "Proszę pana, pan nie ma zdolności kredytowej. Limit pan miał na opcje, ale nie na kredyt". Straty cały czas się powiększały. Zamknąłem opcje przy kursie 4,40 zł za euro.
Z tak łajdackimi metodami w życiu się nie spotkałem. Banki polowały na dobre firmy, eksporterów. Szukali kogoś, kto miał kasę, bo goły rozbierania się nie boi.
Dziś bank proponuje mi kredyt, ale nie mam zabezpieczenia. Samochodów nie chcą, chcą nieruchomości. Ale ja nie mam niezastawionych nieruchomości. Mówią: "Może pan dom zastawi?". A ja im na to: "Mam wolne organy. Mam jeszcze niezastawioną wątrobę i serce. Nerka słabo chodzi, bo po 40 tys. zł, więc nawet jej nie proponuję".
Największe pretensje mam do pracowników banków, którzy to świństwo robili i dostali za to judaszowe srebrniki. Te ich prowizje to są grosze w stosunku do strat firm. Gdy zmieniał się kurs, nie zadzwonili i nie ostrzegli, że idzie kataklizm, tsunami.
Moja firma naprawdę kryzysu nie odczuwa. W biznesie raz się zyskuje, raz traci. Stratę kilkuset tysięcy złotych jakoś bym przełknął, ale 10 mln? Gdyby nie te diabelne opcje, wszystko byłoby w porządku. Po studiach wyjechałem, 10 lat byłem na emigracji, wróciłem do Polski, zainwestowałem. Nigdy nie zalegałem żadnemu bankowi, uczciwie płaciłem kontrahentom. Pracownicy banków zawsze mi mówili, że mój największy atut to moja historia kredytowa. Czy w Polsce opłaca się być uczciwym?
Andrzej P. - właściciel firmy budowlanej
Buduję oczyszczalnię ścieków ze środków unijnych. Wygrałem przetarg. Zatrudniam 270 ludzi. Prowadzę firmę od 17 lat, w ocenie banku zawsze byłem bardzo dobrym klientem. Oczyszczalnia ma być gotowa do końca 2009 r.
Ponieważ złotówka wciąż się umacniała, a umowę miałem w euro, traciłem. Bank zaproponował mi zabezpieczenie walutowe z opcją. Taki produkt mi podsunięto. Podpisywałem umowę w przekonaniu, że robię dobrze.
22 lipca zawierałem transakcję i wyszło na to, że rynek się odwrócił. Złoty zaczął tracić. Już w sierpniu bank zażądał 1,5 mln zł, miałem zapłacić dwukrotną różnicę kursową. Nie umiałem wtedy podjąć tej decyzji, a potem było coraz gorzej. Z banku przyszło żądanie zapłaty 20 mln zł. Kadra jest zorientowana, ale szeregowym pracownikom nic nie mówię. Boję się paniki.
Na razie budujemy oczyszczalnię, ale nie wiem, co będzie dalej. Mam pretensje nie tylko do banku, ale i do siebie, bo mogłem w to nie wchodzić. Bank najchętniej zamieniłby te 20 mln z opcji na kredyt.
Sławomir C. - właściciel firmy eksportującej wyroby z metalu i plastiku
To, co zrobiły banki, to jest zwyczajne okrucieństwo. Mój znajomy dostał wylewu, jego żona została sama z firmą i opcjami i nie wie, co robić. Do takiej tragedii doprowadziły banki.
Przez te diabelne opcje pracuję po 20 godz. dziennie. Bank wyrywa mi z kont pieniądze, a ja muszę się bronić. Już 400 tys. zł mi zabrali. Bank mnie szantażuje, że jeśli nie zabezpieczę opcji swoim majątkiem, to wypowie mi wszystkie umowy. Wynająłem kancelarię adwokacką i jesteśmy w sporze.
Moja firma produkuje w metalu i plastiku, ponad 90 proc. produkcji idzie na eksport. W ubiegłym roku propozycje od banków przychodziły non stop. "Panie prezesie, pan tu ciężko pracuje, ale pan traci duże pieniądze" - tłumaczyli mi dilerzy. "Bo produkuje pan przy kursie 3,50 zł za euro, a sprzedaje po 3,20. A my chcemy panu pomóc. Proponujemy stabilizację kursu na 3,40".
Kontrakty z zachodnim kontrahentem miałem podpisane na rok, cena była w euro i nie była negocjowalna. Moich partnerów z Zachodu nie obchodziło, że złotówka się wciąż umacnia. Dostawałem z banku prognozy, że będzie jeszcze silniejsza. Mali przedsiębiorcy nie robią wielkich analiz ekonomicznych. Uwierzyłem w przewidywania bankowych analityków, a to było jawne wprowadzanie w błąd.
No i podpisałem umowę z bankiem Millennium. W umowie jest napisane, że "jeżeli skumulowany zysk w trakcie życia struktury osiągnie maksymalny poziom, to cała struktura automatycznie wyłącza się". Co to oznacza? Że jeśli ja zarobię 20 tys. zł lub jeśli bank zarobi 20 tys. zł, to opcja wygasa.
Ale teraz bank mówi, że nie jest ważne, co jest podpisane, ważne jest to, co jest nagrane, bo liczy się umowa ustna. Bank uważa, że jeśli ja zarobię 20 tys. zł, to opcja wygasa, ale w przypadku banku nie ma takiego wyłącznika. I żąda 5 mln zł.
Nawet jeśli udowodnię przed sądem, że mam rację, to i tak będzie za późno. Firma tego nie przetrwa, bank ją wywróci do góry nogami. Weszli mi na majątek firmy, na hipotekę. Dzwoniło już do mnie ponad sto osób, które są w podobnej sytuacji. To jest jedno wielkie oszustwo. To banki spekulowały walutą, a nie przedsiębiorcy.
Zbigniew Przybysz - prezes spółki Kram, organizator Stowarzyszenia na rzecz Obrony Polskich Przedsiębiorstw
Moja firma produkuje folie do pakowania na tackach, maszyny i urządzenia pakujące, kubki do napojów. Istniejemy od 1991 r. W marcu 2006 r. podpisałem z bankiem umowę ramową dotyczącą transakcji walutowych. Taka umowa wygląda jak regulamin gry w totolotka. Jest bardzo ogólnikowa, a konkretne transakcje zawierane są ustnie. Każda ze stron ma prawo do nagrywania rozmów.
W październiku 2007 r. czekałem na dostawę proszku do prania z USA. Zawarłem z Fortis Bankiem cztery transakcje zakupu waluty - cztery razy po 150 tys. dol. Kupowałem po ustalonym kursie - 2,63 zł za dolara. To była zwykła transakcja zakupu waluty. Ale diler już wówczas dokonał fałszerstwa i z prostej transakcji zakupu zrobił skomplikowaną transakcję opcyjną - zostały zawarte cztery kolejne transakcje opcyjne po 500 tys. euro. Ja nie miałem o tym zielonego pojęcia.
2 stycznia dostałem z banku pisemne potwierdzenie transakcji, których nie zawierałem. Bank twierdzi, że zlecenia były ustne. Poprosiłem o nagrania rozmów. Bank odmówił. Zawiadomiłem prokuraturę. W ramach rewanżu bank wypowiedział mi wszystkie umowy kredytowe.
Jerzy L. - właściciel firmy produkującej środki chemiczne
Pierwsze opcje walutowe kupowaliśmy już kilka lat temu. Parę razy zarobiliśmy, raz były straty, ale niewielkie. Produkujemy chemikalia na eksport i zabezpieczaliśmy niewielką część naszych wpływów dewizowych. Zatrudniamy 190 osób. W ubiegłym roku kurs euro szedł gwałtownie w dół, prognozy były bardzo negatywne, więc zwiększyliśmy poziom zabezpieczeń. W listopadzie bank wystawił nam rachunek: kilkanaście milionów złotych. W 2007 r. mieliśmy 2,5 mln zł zysku. Okazało się, że kupiliśmy od banku produkt, który w ogóle nie był nam potrzebny. W sytuacji kryzysu eksport znacznie zmalał, więc wpływy dewizowe również.
Prezes firmy transportowej
Mamy 140 tirów. Firma istnieje 13 lat i od początku mamy do czynienia z walutami. Nasza księgowa, do której miałam ogromne zaufanie, miała pełnomocnictwo do transakcji bankowych. Zgodziła się na opcje walutowe poza moimi plecami. Ona pracuje u nas 10 lat, to jest solidna i uczciwa kobieta. Przyszli do niej ludzie z banku, którzy obsługują naszą firmę od lat. Namówili ją. Księgowa jest biegłym rewidentem, ale na opcjach walutowych się nie zna. Ufaliśmy bankowi. Nie przypuszczaliśmy, że dostaniemy do ręki bombę zegarową.
Pracownicy banku namawiali ją też na opcje paliwowe. Proponowali paliwo po stałej cenie. Mówili, że niebawem baryłka ropy będzie kosztować 200 dol. Naciskali. Na szczęście byłam przy tej rozmowie i nie wyraziłam zgody. Gdyby księgowa powiedziała mi o opcjach walutowych, to też bym się nie zgodziła. To są opcje z piekła rodem - tak są nazywane w Anglii. Najbardziej boli mnie to, że oszukał mnie bank, mój partner finansowy, który ma mnie bronić. Przecież banki zostały stworzone po to, żeby pomagać ludziom.
Adam K. - właściciel firmy produkującej tworzywa sztuczne
Zatrudniamy ponad setkę ludzi. W kwietniu ubiegłego roku bank Millennium zaproponował nam "strategię zabezpieczającą eksport". Zawarliśmy dwie transakcje. Dwa razy zarobiliśmy po 50 tys. zł. Pod koniec lipca zadzwonił do mnie diler z Millennium. Opowiadał, że tworzą grupę firm do zawierania korzystnych transakcji walutowych. Kurs euro był po 3,21, proponował nam 3,45 zł. Maksymalne ryzyko dla każdej ze stron miało wynosić 100 tys. zł. Zdecydowaliśmy się na taką transakcję. Bank przysyłał nam wtedy prognozy banków inwestycyjnych z Londynu, z których wynikało, że pod koniec 2009 r. euro będzie po 3,10 zł.
Gdy euro zaczęło drastycznie się umacniać, z banku zaczęły przychodzić milionowe wezwania do zapłaty. Początkowo nie wiedzieliśmy, o co chodzi. Bank wyjaśniał, że "ujemna ekspozycja transakcji przewyższa kwotę progową" - dla nas było to zupełnie niezrozumiałe. Pierwszego dnia przyszło wezwanie na 1,2 mln zł, drugiego na 600 tys., trzeciego - na 2 mln zł. Bank ściągnął nam z rachunku 300 tys. zł. Zażądałem wyjaśnień, pisałem pisma z reklamacjami. Przyszła odpowiedź, że bank działa zgodnie ze standardami Związku Banków Polskich. Zdecydowałem się zamknąć opcje walutowe, bo zaczęły zagrażać płynności firmy. Nie wierzę w ugodę, bo bank gra va banque. Czeka nas wiele rozpraw sądowych.