Portret Jarosława Kaczyńskiego sporządzony przez Sławomira Sierakowskiego jest zaskakująco pochlebny. Redaktor naczelny "Krytyki Politycznej" nie tylko podkreśla rolę, jaką obecny premier odegrał w wyniesieniu na najwyższe urzędy w państwie Tadeusza Mazowieckiego, Lecha Wałęsy i Jana Olszewskiego - choć to, czy ludzie ci dobrze przysłużyli się Polsce, sprawując te urzędy, nie jest rzeczą oczywistą - lecz także przekonuje, iż okazał się on bardziej przenikliwym obserwatorem społecznej rzeczywistości niż Adam Michnik, który w kluczowym roku 1989 próbował przekształcić "Solidarność" w jednolitą partię polityczną realizującą program KOR-owskiej lewicy. Według Sierakowskiego Kaczyński sprzeciwił się pomysłowi Michnika nie dlatego, że jako chrześcijański demokrata mógł spodziewać się, iż program takiej "monopartii" będzie rozbieżny z jego własnymi politycznymi preferencjami, lecz dlatego, że dostrzegał potrzebę kanalizowania społecznych napięć przez pluralizm sceny politycznej, na której żadna z partii nie miałaby monopolu na prawdę i mądrość. Tak postrzegany były redaktor naczelny "Tygodnika Solidarność" utożsamia rozsądek, realizm i demokratyzm, odwieczny szef "Gazety Wyborczej" - ambicję, lekkomyślność i totalitarne ciągoty.

Reklama

p

Sławomir Sierakowski*

Dlaczego Jarosław Kaczyński stał się populistą

Kim jest Jarosław Kaczyński, to mniej więcej wiadomo. Prawicowym populistą. Kolegą po fachu Berlusconiego i Haidera (przy zachowaniu wszystkich różnic między systemami politycznymi możemy dołożyć tu także Busha, a raczej część jego administracji). Populistami, jak wiemy, są też Lepper i Giertych. Czy można powiedzieć, że Kaczyński ulepiony jest z tej samej gliny? Nie można. Nawet najzacieklejsi wrogowie obecnego premiera nie powiedzą, że to ten sam polityczny sort. O co więc chodzi? O to, że Kaczyński oszołomem stał się dopiero dziś. I jest to samospełniające się proroctwo tych, którzy tak go w latach 90. opisywali. A być może także ich wina. Kto nie wierzy, niech posłucha.

Reklama

Jak wiadomo, Jarosław Kaczyński w pierwszej połowie lat 90. odgrywał bardzo istotną rolę w polskiej polityce. Nie należąc do wierchuszki polityków opozycyjnych, bardzo sprawnie doprowadził do wyboru co najmniej dwóch premierów (Mazowieckiego i Olszewskiego) i jednego prezydenta (Wałęsy). Kim właściwie był ten polityk i dlaczego mimo wielu niewątpliwych talentów zniknął w niesławie z życia politycznego?

W drugim numerze "Gazety Wyborczej" z 1989 roku tak zachwalano kandydatury startujących w czerwcowych wyborach Jarosława i Lecha Kaczyńskiego: "Obaj już w latach 70. byli wybitnymi działaczami opozycji. Od 1980 są czołowymi ekspertami >>Solidarności<<. (...) Cechy osobiste: poczucie humoru, inteligencja, upór, skromność i flegmatyczny spokój". Oczywiście ten pozytywny ton w gazecie Adama Michnika nie jest specjalnie zaskakujący - tak przedstawiano wszystkich kandydatów "Solidarności" w przełomowych wyborach do sejmu kontraktowego. Istotniejsze są dołączone do tego opisu deklaracje braci: "Celem mym jest państwo, w którym prawo będzie równie wiążące dla władzy, jak dla obywateli" - mówił Lech. "Państwo powinno być na tyle silne, by obywateli chronić przed wszelkiego rodzaju przestępstwami, i na tyle praworządne, by respektować prawa obywateli" - dodawał Jarosław. Od początku więc Kaczyńscy prezentowali dość klasyczne centroprawicowe albo po prostu chadeckie poglądy polityczne. Popierające wolny rynek, ale bez neofickiej nachalności, sprzeciwiające się laicyzacji państwa, ale akceptujące neutralność światopoglądową. Życzliwe Kościołowi, ale zdecydowanie nie klerykalne. Wystarczy przypomnieć słynne hasło Jarosława, że najkrótsza droga do dechrystianizacji Polski prowadzi przez ZChN. Dodajmy, że poglądy takie Kaczyński wyznawał dość konsekwentnie od początku działalności w opozycji, mając świadomość, że są prawicowe. W 1979 roku jego teksty pojawiają się w "Głosie", który wówczas już posiada prawicową samoświadomość. Gdy pismo nawraca się na poglądy "chrześcijańsko-narodowe", Kaczyński rozstaje się z nim i z grupą Macierewicza na początku 1981 roku. "Nigdy nie należałem do tych rozszalałych z furii, zacietrzewionych grup, piszących o jakichś spiskach itp." - powie Teresie Bochwic w jednym z wielu wywiadów-rzek, których w życiu udzielił.

Reklama

Wchodząc w wir wydarzeń po '89 roku, jest więc Kaczyński po prostu reprezentantem jednego z nurtów w opozycji, słabszego wśród kierownictwa, ale silnego wśród mas członkowskich. Akceptuje rozmowy z władzą, aktywnie uczestniczy w spotkaniach wokół Okrągłego Stołu, uważa przy tym, że wyjście z systemu komunistycznego wymagać będzie głębokiej przebudowy społeczeństwa. Jest antykomunistą, ale antykomunistami są także Adam Michnik, Jacek Kuroń i Bronisław Geremek. Wcale nie czuje zoologicznej niechęci do reprezentantów PRL-owskiego reżimu. Wielokrotnie spotyka się z nimi, rozmawia z wojskowymi, z sowieckimi dyplomatami (w tym agentami KGB), a kiedy trzeba, odwiedza nawet sowiecką ambasadę.

W tym czasie Michnik, Geremek i inni szansy na spacyfikowanie komunistów i demontaż komunistycznego systemu upatrują we wciągnięciu byłych komunistów w nowe reguły demokratyczne, w nadziei, że opłacać będzie im się przyjęcie stanowiska sojuszników modernizacji. Że skorzystają z drugiego życia w nowym, demokratycznym systemie. Kaczyński zajmuje inne stanowisko. I tak jak kłamstwem jest, że Michnika i Geremka po prostu biograficznie albo ideologicznie ciągnęło do niedawnych oprawców, podobnie nieprawdą jest, że Kaczyński kierował się wobec nich automatycznymi odruchami chorej nienawiści. W gruncie rzeczy i Michnik, i Kaczyński byli dość wyrachowani w swoich wyborach. Obaj, na różne sposoby, byli właściwie podobni w symetrycznie przeciwstawnym przyzwoleniu na nieuniknione pomieszanie dobra i zła. Gdy później, w wielkim sporze o lustrację i dekomunizację Michnik będzie opowiadał się za generalną amnestią dla byłych komunistów, godząc się w imię wyższej konieczności na obecność w nowym życiu politycznym i gospodarczym toksyn wyniesionych z dawnego systemu, Kaczyński będzie akceptował perspektywę ścięcia paru głów więcej, gdyby tym sposobem udało się oczyścić życie publiczne z pozostałości dawnego systemu. Bogiem a prawdą, trudno z dzisiejszej perspektywy ocenić, kto miał rację. Michnik sam spotkał się z konsekwencjami swoich decyzji i nawet przyznał w pewnym momencie rację Kaczyńskiemu, że trochę się w swoich rachubach pomylił. Kaczyński za to do dziś żadnego układu nie odnalazł. W każdym razie, jeśli pozostawić na boku emocje i inne dodatki, w jakie opakowano oba stanowiska w latach 90., jedno i drugie miało cechy racjonalnego rozumowania. Oba mogły stać się podstawą partnerskiego sporu o kształt modernizacji. Na ten albo na parę innych sposobów mogły solidarnościowe elity podzielić się po '89 roku. I stworzyć tym samym główny wentyl bezpieczeństwa w demokracji, jakim jest cywilizowany spór różnych, ale traktowanych jako cywilizowane podmiotów. Zawinionym lub nie - nie mnie to oceniać - ale z pewnością odpowiedzialnym za niedawne zwycięstwo prawicowego populizmu w Polsce grzechem pierworodnym sceny politycznej było powstanie antypolitycznego podziału w polskim życiu publicznym. Takiego, w którym tylko jedna strona miała prawo rościć sobie pretensje do bycia racjonalną, rozsądną i cywilizowaną. Zaś każdy, kto się z nią nie zgadzał, narażał się na zarzut bycia przeszkodą w modernizowaniu kraju. Jak wiemy, w latach 90. wojnę tę wygrali Michnik z Geremkiem, zaś Kaczyński został najpierw odrzucony przez to środowisko, a następnie pokonany i skazany na banicję z życia politycznego.

Zauważmy, jak bardzo to wszystko polskie. W słynnej książce Marcina Króla i Wojciecha Karpińskiego "Od Mochnackiego do Piłsudskiego" obaj autorzy pisali: "Myśl, która rozwija się w niewoli, jest w zrozumiały sposób uwrażliwiona na stosunek do niepodległości, wyraża się to jednak bardzo często w zaprzeczaniu zwolennikom innych haseł, członkom innego stronnictwa prawa do rozwiązywania politycznych dylematów. Tylko jedna droga wyjścia z niewoli uważana jest za dopuszczalną, wszelka inna ogłaszana jest za odstępstwo". Słowa te napisane na początku lat 70. wspaniale opisują to, co działo się nie tylko w nowożytnej historii Polski, ale co stało się także w latach 90. w Polsce. Nie miejsce tu, by szczegółowo opisywać ten okres, ale warto wreszcie inaczej spojrzeć na ówczesne konflikty. Na rozstrzygnięcia takich sporów jak ten o przekształcenie Komitetu Obywatelskiego przy Lechu Wałęsie w coś w rodzaju jednej partii solidarnościowej czy inne konflikty. Kaczyński od lata 1989 roku na różne sposoby występował przeciwko koncepcji monopartii, także dlatego oczywiście, że zawężała ona kierownictwo nad całą stroną społeczną do jednego środowiska związanego z Geremkiem, Michnikiem itd., a zatem wykluczała Kaczyńskich przejawiających rosnące ambicje polityczne. Był to więc zwykły spór o władzę, zarazem jednak gra toczyła się o znacznie większą stawkę. Jedna strona przekonana była, że osłonić bolesne reformy i przeprowadzić konieczne przemiany można tylko w sposób wyniesiony z niedawnej przeszłości, unikając wszelkich podziałów i budując możliwie najbardziej monolityczną reprezentację polityczną "Solidarności". Argumentów za tym stanowiskiem nie brakowało, tak jak nie brakowało komunistów kierujących ważnymi resortami w państwie oraz obaw, że sytuacja gospodarcza Polski i stojące przed nią wyzwania wymagają raczej jedności niż dezintegracji opozycji.

Ile jeszcze trzeba bać się, że komuniści zastosują taktykę salami i nas rozbiją - pytanie to nie było zupełnie pozbawione sensu. Tak jak pomysł, aby sprzeczność interesów i społeczne frustracje ułożyć według politycznych podziałów, a nie podporządkować jednej kierującej ustrojową zmianą elicie. Podział był nieuchronny, dokonać się mógł w sposób cywilizowany i urodzić demokratyczną oraz pluralistyczną sferę publiczną albo "na dziko" - jak podczas "wojny na górze", a także wszystkich osłabiających elity solidarnościowe walk tamtego okresu. I doprowadzić do powstania monopolistycznych rządów ideowych w III RP skazanych na populistyczną reakcję i upadek. Dzisiejsze badania socjologii światowej dowodzą, że źródłem prawicowego populizmu jest długotrwały brak realnych różnic w klasie politycznej skutkujący tym, że rosnąca część społeczeństwa pozbawiona jest artykulacji swoich interesów, ulega pauperyzacji, a przede wszystkim frustracji i staje się podatna na populistyczne zaklęcia. Własne doświadczenia z ostatnich kilkunastu lat możemy odnaleźć, jak w powieści z kluczem, w teoretycznych analizach najciekawszych dziś teoretyków socjologii z Chantal Mouffe i Ernesto Laclau na czele.

Być może więc Kaczyński okazał się wówczas politykiem znacznie bardziej dalekowzrocznym, a jednocześnie zbyt słabym, by zrealizować swój projekt i doczekać pozytywnych jego konsekwencji. Zaś konsekwencje tego, co się wydarzyło poznaliśmy dwa lata temu, gdy w Polsce zwyciężyła populistyczna reakcja na przemiany III RP. Kaczyński w kwietniu 1991 roku tak streszczał strategię "strony integracyjnej": wynikała ona "z przekonania - żeby użyć takiego militarnego porównania - że wojnę o reformy w Polsce można wygrać za pomocą metod wojny pozycyjnej. Zajmujemy po kolei pewne pozycje i bronimy ich. Tymczasem sytuacja jest następująca. Wszystkie elity są zjednoczone. One z jednej strony delegitymizują wszystkie działania przeciwne, bo wiadomo, że byłyby skierowane przeciw reformie itd.

I to rzeczywiście utrudniałoby ludziom podejmowanie strajków czy sprzeciwów, nawet gdyby była wielka pauperyzacja społeczeństwa. Z drugiej strony, ponieważ są zjednoczone, ponieważ idą za zmianami, to żaden rodzący się sprzeciw nie może przekroczyć granic ruchawki, bo żeby ją przekroczyć, musiałby się zorganizować i wyartykułować, a do tego potrzebne są elity, sami tzw. zwykli ludzie nie są przeważnie w stanie tego zrobić. A one nie zrobią tego, ponieważ już są zjednoczone i bronią reform". To właściwie dobrze streszcza historię III RP. Odgórnie realizowana modernizacja oraz dominujące przekonanie, że potrzebny, możliwy i korzystny jest konsensus społeczny jako fundament modernizacji. Zwolennicy reform mogą znajdować się w różnych partiach, mogą się nawet ostro spierać politycznie na rozmaite poboczne tematy, ale wszyscy, którzy kwestionować będą kanon modernizacji, potraktowani zostaną jak element antymodernizacyjny, wsteczny albo anachroniczny. Nieważne, z prawa czy z lewa.

Ciekawszy jest dalszy ciąg rozumowania Kaczyńskiego: "Nieporozumienie polegało na przeświadczeniu, że nowa władza, stosując tę metodę, utrzymałaby spokój. Może rzeczywiście byłoby tak przez jakiś czas, tyle że pod tym spokojem kumulowałoby się napięcie, które później musiałoby się rozładować. Powstałby układ, w którym z jednej strony są elity broniące reformy, na której wszyscy na razie tracą, a z drugiej ci, którzy się organizują przeciwko nim. I wszystko dość prędko rozwaliłoby się w proszek. Muszą istnieć siły zdolne absorbować niezadowolenie, ale mimo wszystko skłonne do reform. Jeżeli się zaprzeć, że my tu razem, ze sztandarem >>Solidarności<< na czele, najwyższe autorytety moralne - doprowadziłoby to do momentu, w którym wszystko zostałoby zmiecione przez bunt społeczny. Do władzy czy ogromnych wpływów dorwaliby się ludzie nawet na granicy niespełna rozumu, ale dostatecznie radykalni. Ten plan był groźny i niedobry, był wręcz zgubny. Zakładał, że nie ma w społeczeństwie innych możliwości artykułowania interesów. Otóż są, zawsze były i będą". Kaczyński zakładając Porozumienie Centrum, przejmując dzięki Wałęsie "Tygodnik Solidarność", rzucając hasło "przyspieszenia", wprowadzając Wałęsę na urząd prezydencki, w końcu uniemożliwił Geremkowi, Mazowieckiemu, Michnikowi i innym płynne przekształcenie solidarnościowej reprezentacji w jedną spójną i centralnie zawiadowaną formację polityczną. Zarazem wszystkie kolejne wygrane bitwy Kaczyńskiego i przegrana cała wojna miały za każdym razem dla zwycięzców z obu stron charakter pyrrusowy, nie doprowadzając w końcu do cywilizowanego podziału wokół odmiennych wizji modernizacji. Choć nie wprost, to jednak projekt monopartii, któremu się Kaczyński przeciwstawiał, a który jego zwycięskim przeciwnikom wydawał się niezbędny i zgodny z duchem czasów, został w III RP zrealizowany, a wszystko skończyło się tymi właśnie konwulsjami, przed którymi przestrzegał Kaczyński. Ironia losu zaś polega na tym, że to sam Kaczyński zrealizował czarne scenariusze, które rysował przed laty, w głównych rolach obsadzając rozmaitych strasznych radykałów. Sam stał się tym "człowiekiem niespełna rozumu, ale dostatecznie radykalnym" i stanął na czele tych, przed którymi wówczas ostrzegał.

Lekceważony przez "autorytety", przeżywał to dramatycznie - w jego tekstach i wywiadach najczęściej, wręcz do znudzenia, pojawia się motyw odrzucenia przez główny inteligencki salon opozycji. Będąc politykiem niewątpliwie zdolnym i ambitnym, ciężko znosił kolejne upokorzenia, których mu nie szczędzono. Poczynając od tego, gdy - przeciwstawiając się koalicji OKP z reformatorskim skrzydłem PZPR i zawiązując koalicję z ZSL i SD - wprowadził na urząd premiera Tadeusza Mazowieckiego, by następnie otrzymać w nagrodę propozycję objęcia urzędu szefa cenzury albo wojewody elbląskiego i nie dostać nawet przepustki do Urzędu Rady Ministrów. Bez wątpienia Tadeusz Mazowiecki budował swoją niezależność, rzeczywiście poważnie zagrożoną przez wodzowskie aspiracje Lecha Wałęsy, którego przedstawicielem był wówczas Kaczyński. Jednak były to metody dość niewybredne, a przede wszystkim samobójcze. W końcu takie działania właśnie doprowadziły kilka lat później do klęski samego Mazowieckiego, a następnie całego środowiska. Kaczyński pamięta i ze szczegółami opisuje w kolejnych wywiadach, kto kiedy przestawał podawać mu rękę, kto go wyśmiał na zebraniu OKP, kto co o nim napisał. Gdy osiągał sukcesy, odmawiano mu uznania, gdy robił ewidentne błędy, karano go podwójnie. Kaczyński coraz bardziej traktowany jako potwór, powoli się nim stawał. Podobnie działo się z bardzo wieloma politykami, publicystami i innymi odrzuconymi przez dominujący nurt elit solidarnościowych. Od kilku lat polska polityka zamiast na innych sprawach koncentruje się na udanej zemście jednych na drugich.

Kaczyński odepchnięty przez swoje pokolenie marcowo-korowskie skazany był na klęskę. Zarazem podobne doświadczenie spotkało niemal całe kolejne wstępujące pokolenie, które aspirowało do podmiotowego udziału w życiu publicznym - pokolenie stanu wojennego, dojrzewające w nihilizmie lat 80., odnajdujące się w konserwatyzmie lat 90. i reaktywnie sytuujące się na prawo od ojców założycieli III RP. Kaczyński mógł wrócić dopiero i zwyciężyć, stając na czele tego pokolenia, gdy dorobiło się ono silnego głosu w sferze publicznej. Kaczyński traci dziś poparcie tej generacji. Nie umiał bowiem zrealizować jej marzeń o Polsce, zrealizował tylko te dotyczące zemsty. Jest to już inny Kaczyński niż ten ambitny polityk prawicowy, którego poznać można w rozmowach z Teresą Bochwic, Teresą Torańską, wielu innych wywiadach i tekstach. Dzisiejszy Kaczyński jest mściwym populistą, który przewodzi pełzającemu buntowi społecznemu, przed którym kiedyś sam ostrzegał. Znane słowo "układ", w tym czasie straciło desygnat, a raczej zmieniło znaczenie i funkcję. Kaczyński używał go zawsze po '89 roku, ale kiedyś odnosiło się ono do rzeczywistych zjawisk uwłaszczenia nomenklatury, a dziś służy raczej za populistyczny wytrych mający tłumaczyć ludzkie problemy. Bo nie sposób wytłumaczyć ich klasycznymi dla demokracji metodami, np. socjaldemokratycznymi. Bo nigdy nie doszło do sensownych podziałów, w których mogłaby narodzić się lewica i prawica, i których za odmienne poglądy nie trzeba byłoby płacić potępieniem. Dzisiejszy Kaczyński jest symptomem postaw budowniczych wolnej Polski. Jest prawdą Adama Michnika i polskiej inteligencji, zbyt mało odważnej i zbyt mało rozsądnej, by podzielić się władzą symboliczną z innymi i ze społeczeństwem. W imię demokracji i modernizacji. Dziś Kaczyński jako antydemokratyczny demon idzie prostą drogą do kolejnego zwycięstwa wyborczego. A jest to możliwe właśnie dlatego, że na drodze ma wyłącznie epigonów tamtej ideologii, epigonów niedemokratycznego konsensusu i odgórnej, paternalistycznej modernizacji. Zamiast martwić się o to, jak połączyć aspiracje życiowe byłych komunistów z nowym porządkiem, należało pomartwić się także o kolegów z opozycji, o pokolenie NZS, o generalny kształt demokracji, w której starcie sprzecznych interesów mogło odbywać się w funkcjonalny dla procesu modernizacji sposób. Kiedyś Kaczyński chciał budować prawicę w Polsce, dziś potrafi się jedynie mścić na tych, którzy go kiedyś upokorzyli. Michnik wolał wówczas Kwaśniewskiego, dziś Kaczyński woli Rydzyka. Wygląda na to, że dopiero pozbycie się hipoteki III i IV RP, pozwoli zbudować w Polsce demokratyczną, pluralistyczną i cywilizowaną klasę polityczną.

Sławomir Sierakowski

p

*Sławomir Sierakowski, ur. 1979, publicysta, założyciel i redaktor naczelny kwartalnika "Krytyka Polityczna" skupiającego najprężniejsze środowisko młodej polskiej lewicy. Inicjator listu otwartego do europejskiej opinii publicznej "Chcemy innej Europy" (2003). Jest doktorantem w Instytucie Socjologii UW, był także współpracownikiem wybitnego niemieckiego socjologa Ulricha Becka. Jego teksty i wywiady ukazują się w "Dzienniku" (w "Europie" nr 130 z 30 września ub.r. opublikowaliśmy "Płacz heroicznego cynika"), "Rzeczpospolitej", "Gazecie Wyborczej" i "Polityce".