Miano "przewodnika przewodników" zyskał jeszcze, gdy żył. Był autorem ponad 60 książek na temat gór, licznych publikacji prasowych, ale przede wszystkim jak mówią ci, którzy go znali, gawędziarzem a przede wszystkim profesjonalistą.
Swój zawód zaczął wykonywać, jak to zazwyczaj bywa, zupełnie przypadkowo. – Na Dolny Śląsk a dokładnie do Trzcińska kolo Jeleniej Góry przyjechał tuż po wojnie, razem z matką. Ona prowadziła tam niewielkie gospodarstwo, a Tadziu próbował wstąpić do klasztoru Benedytyktynów w Tyńcu. W kronice nowicjatu opactwa, do którego dotarłem, a właściwie do dokumentu, który jeden z braci przeczytał mi przez telefon, pada zdanie, że „rozeznał inną drogę życiową” i dlatego nie został duchownym – mówi Przemysław Semczuk, autor powieści „Tak będzie prościej”, która jest powieścią opartą na tragicznej historii Tadeusza Stecia.
Czerwony sweter i beret z antenką
Tą "inną drogą życiową" miał być homoseksualizm, który po dokonanej w 1993 roku zbrodni był brany pod uwagę jako jeden z powodów morderstwa "przewodnika przewodników".
Kiedy Steć wrócił do Trzcińska, jak zapamiętali miejscowi, jeszcze przez jakiś czas odprawiał nabożeństwa majowe, a przez chwilę uczył nawet religii. Szybko jednak zamienił sutannę na charakterystyczny czerwony sweter i beret z antenką. Coraz bardziej pochłaniały go górskie wędrówki. W 1948 roku we Wrocławiu rozpoczął studia historyczne, ale te, podobnie jak klasztorne życie, nie przypadły mu do gustu. Zrezygnował zaraz po pierwszym semestrze.
– Zaczepił się w Dolnośląskiej Spółdzielni Turystycznej a do jego zadań należało m.in. przemalowywanie znaków na szlakach. Bardzo dobrze znał niemiecki i dużo czytał o górach. W pewnym momencie jego kariery znowu pomógł mu przypadek. Gdy odwiedził redakcję „Słowa Polskiego” w jego ręce wpadł tekst na temat gór. Steć mocno go skrytykował, wytknął błędy. Jeden z redaktorów rzucił, że skoro jest taki mądry i tak dużo wie, to niech sam napisze. I napisał. Jeden, drugi a potem kolejne teksty. Szybko dostał legitymację korespondenta, co w tamtych czasach było niesamowitym awansem społecznym – wyjaśnia Semczuk. Niektórzy zarzucali mu, że kopiuje przedwojenne niemieckie teksty. Oburzony zarzutami miał do jednego z krytyków, niejakiego Marka Wikorejczyka, który również był przewodnikiem górskim, rzucić: „Pokaż mi jedno zdanie, które przepisałem dosłownie”. – Tego akurat rzeczywiście nie dało mu się udowodnić – mówi Semczuk.
Anegdota z sekretarzem Cioskiem
W międzyczasie Steć został kierownikiem schroniska Szwajcarka w Górach Sokolich, a następnie Domu Śląskiego na Równi pod Śnieżką. Gdy w 1949 roku ruszył Fundusz Wczasów Pracowniczych zaczął oprowadzać turystów po górach. Napisał dwa przewodniki „Wycieczki i wczasy jednodniowe z Jeleniej Góry” oraz "Zamek Chojnik", które od razu stały się niesamowicie popularne wśród sympatyków gór. Jego sensacyjne artykuły o historii Sudetów ukazywały się nie tylko w "Słowie Polskim", ale też "Nowinach Jeleniogórskich", "Wierchach" i "Turyście". – Z roku na rok „przewodnik przewodników” stawał się coraz bardziej popularnym, znanym i wpływowym człowiekiem w Jeleniej Górze. Do tego stopnia, że sam mógł wybierać sobie grupy, z którymi chciał wychodzić na wędrówki. Często zdarzało mu się oprowadzać działaczy partii – wspomina Semczuk.
Jednym z tych, który trafił na wycieczkę ze Steciem, był Stanisław Ciosek. W 1975 roku pełnił on funkcję I sekretarza Komitetu Wojewódzkiego PZPR w Jeleniej Górze. – Steć nie cenił władzy, potrafił być wobec niej krytyczny. Podczas wycieczki, na której gościem był właśnie Ciosek, opowiedział anegdotę o nowym sekretarzu, któremu powiedziano, że trafi do góry. "On miał nadzieję, że chodzi o Komitet Centralny, a chodziło o góry, Karkonosze"– takie słowa miały paść wówczas z ust Stecia, który nie zdawał sobie sprawy, że w grupie znajduje się sam bohater żartu. Ciosek owszem żart znał, ale nie pamiętał, czy rzeczywiście taka sytuacja miała miejsce – opowiada Semczuk.
Steć nie tylko opowiadał niesamowite historie na temat gór, ale i na swój temat rozpowiadał niesamowite legendy. To właśnie w taki sposób budował swój wizerunek „przewodnika przewodników”. – Często te jego anegdoty na własny temat dotyczyły dostępu do skarbów ukrytych przez Niemców. Po wojnie chodził po okolicy i zbierał znaczki, monety, starodruki, ryciny, które wówczas wyprzedawane były za bezcen. Tak krok po kroku w swoim mieszkaniu uzbierał nie tylko pokaźną kolekcję, ale też wyceniony na ogromną sumę majątek – wyjaśnia Semczuk.
Biblia Gutenberga
Ci, którzy wędrowali ze Steciem po górach, wspominali, że lubił zabłysnąć przed innymi i pochwalić się tym, co posiada. – Na wycieczkach zdarzało mu się wyjmować XV-wieczną księgę, która wyglądała jak Biblii Gutenberga, i bez ogródek mówić, że to równowartość dwóch mercedesów. Jeżeli rzeczywiście była to ta księga, to za jej równowartość można było kupić nie tyle dwa mercedesy, co całą Jelenią Górę, w której Steć mieszkał i pracował – ironizuje Semczuk.
Z drugiej strony bał się, że zostanie okradziony. Był nieufnym odludkiem. Do domu wpuszczał tylko zaufane osoby, nie miał telefonu. – Jeśli ktoś przychodził do niego niezapowiedziany, nigdy nie zastał gospodarza – mówi Semczuk.
"Boże, na to nie ma ceny, jak to można trzymać w domu?"
Do morderstwa Stecia doszło w nocy z 11 na 12 stycznia 1993 roku. Sprawa od razu stała się sensacją. Martwego przewodnika w jego mieszkaniu przy Orlej 3 znalazł mężczyzna, który pomagał mu w różnych sprawach. Tego dnia miał zawieść go do lekarza. – Do wyjaśnienia sprawy powołano specjalną grupę operacyjną, ale z akt, które miałem okazję przeglądać, już na pierwszy rzut oka wynikało, że w śledztwie popełniono wiele błędów – mówi Semczuk.
Choć początkowo zakładano motyw rabunkowy, szybko wykluczono tę wersję. Nie stwierdzono śladów włamania, więc Steć musiał sam wpuścić sprawcę. Z mieszkania poza drobną gotowką, nie zniknęły ani drogocenne monety ani książki. Sprowadzony na miejsce historyk sztuki na widok jednej z nich trzymanej w szafce na buty miał powiedzieć: "Boże, na to nie ma ceny, jak to można trzymać w domu?". Śledczy bardzo szybko doszli do wniosku, że motywem zbrodni są raczej upodobania seksualne Stecia. – To także poniekąd wynika z akt. Funkcjonariusze prowadzący tę sprawę docierali do młodych chłopaków, którzy u niego bywali. Dziś powiedzielibyśmy, że Steć nie tyle był homoseksualistą, co pedofilem. Jego partnerzy mieli po 14-15 lat. Wielu z nich poznał na prelekcjach w jeleniogórskich szkołach, na które był zapraszany, choć o zgrozo, wszyscy wiedzieli o jego seksualnych preferencjach – mówi Semczuk.
Młodzi chłopcy świadczyli mu usługi seksualne za pieniądze. Zwabiał ich pod pozorem wspólnego oglądania filmów o górach. - Owszem puszczał im filmy, ale pornograficzne a potem wykorzystywał seksualnie – mówi Semczuk. Dodaje, że, choć ten wątek jest obecny w aktach sprawy, nie ma tam jednak zbyt wielu wzmianek na ten temat. Powód? – Jeden z ówczesnych milicjantów wyjaśnił mi, że wśród tych, których Steć zwabiał do swojego domu, byli synowie wpływowych osób, którym bardzo mocno zależało na tym, aby ich dzieci nie występowały jako świadkowie w sprawie – wyjaśnia.
Podejrzany przyznaje się do winy
W pewnym momencie śledztwo utknęło w martwym punkcie. Sprawa omawiana była nawet w programie „997” Michała Fajbusiewicza. – Ślady ewentualnego sprawcy w mieszkaniu Stecia szybko zostały mocno zatarte, bo na miejsce zdarzenia przychodziły pielgrzymki – komendant, prokurator, przedstawiciele ówczesnych władz. Śledząc akta miałem wrażenie, że ta sprawa jest prowadzona tak żeby ostatecznie jej nie rozwiązać – uważa Semczuk.
Po emisji programu „997” policjanci z Gdańska powiązali sprawę Stecia z zabójstwami i napadami, jakich dokonywał młody chłopak, którego właśnie zatrzymali. Jego ofiarami padali homoseksualiści. Miał on również bywać w Jeleniej Górze. – Podejrzany dosyć szybko przyznał się do winy, ale gdy doszło do sprawy sądowej, okazało się, że najprawdopodobniej został do tego zmuszony. Sędzia zapytał go jak wyglądało mieszkanie Stecia i co z niego zabrał. Jego zeznania mijały się z prawdą. Na kolejne pytanie jak z mieszkania dostał się na dworzec, odpowiedział, że w 10 minut i na piechotę. Tymczasem w rzeczywistości przejście tej odległości szybkim tempem zajmowało, co najmniej godzinę i 10 minut – mówi Semczuk. Został co prawda skazany na 15 lat więzienia za zabójstwo, którego dokonał w Warszawie oraz próbę zabójstwa profesora pomorskiej uczelni, ale z zarzutu zabójstwa Stecia go oczyszczono.
Sprawa morderstwa do dziś nie pozostaje wyjaśniona, mimo, że kilkukrotnie była wznawiana przez wydział "Archiwum X", czyli spraw nierozwiązanych przez lata. W międzyczasie pojawiły się doniesienia, że morderstwo Stecia może mieć wiele wspólnego z zabójstwem Jaroszewicza. Ponoć obydwaj mieli się znać i posiadać wiedzę o tajemniczych dokumentach pozostawionych przez Niemców. Steć z racji tego, że znał niemiecki, miał być tłumaczem kierującego akcją oficera – Piotra Jaroszewicza, późniejszego premiera PRL. – Te dwie sprawy próbowano łączyć i udowadniać, że zarówno morderstwa Jaroszewicza w 1992 roku, jak i Stecia w 1993 mieli dokonać ci sami ludzie. Prawda jest jednak taka, że panowie raczej nigdy się nie poznali. Gdy Jaroszewicz był oficerem, Steć przebywał w klasztorze, więc ich szanse na poznanie były naprawdę znikome – tłumaczy Semczuk.
Co stało się z majątkiem po Steciu? Jego zmarła kilka miesięcy po nim matka, przekazała go w testamencie swojej opiekunce. Testament został jednak podważony a kolekcja książek trafiła do Muzeum Karkonoskiego. Reszta majątku jak biżuteria oraz pieniądze, czyli 500 mln starych złotych i 36 tys. marek niemieckich przejął skarb państwa. Nagrobek Stecia i jego matki ufundowali przewodnicy i goprowcy. – Tylko jednego Steciowi nie zabrali. Zarówno za życia, jak i po śmierci był legendą – podsumowuje Semczuk.