Przez 48 godzin obserwowałem z bliska niedzielno-wtorkową wizytę premiera w Stanach Zjednoczonych. Cztery starty i lądowania, cztery odprawy i kontrole. I kiedy wszyscy pytają mnie, jak było, odpowiadam: fajnie. Pozostałym pasażerom, z wyjątkiem tych, którzy wskutek fałszywego alarmu bombowego utknęli na trzy godziny w Nowym Jorku, podobała się ta skromność i imponowało rządowe towarzystwo. Donald Tusk z godną podziwu wytrzymałością znosił trudy latania samolotami rejsowymi, a nawet niespodziewane wizyty w jego przedziale wyborców pragnących skorzystać z okazji pogadania z szefem rządu. I choć w polskiej delegacji bywało nerwowo, to na spotkanie z prezydentem Bushem wszyscy dojechali na czas.
Ale fajnie i ciekawie nie znaczy mądrze. Patrzyłem na premiera i widziałem, jak jest coraz bardziej zmęczony. Tu godzina oczekiwania, tam nerwowa chwila, tu alarm. W sumie nazbierało się całkiem sporo straconych chwil. Dużo więcej niż w czasie zwykłych lotów premiera czy prezydenta na pokładzie maszyny rządowej. To też widziałem z bliska - za Buzka, Millera czy Kaczyńskiego. I dlatego uważam, że premier powinien zrezygnować z takiego sposobu podróżowania. Powinien też kupić nowe, bezpieczne i szybsze samoloty. Więcej zrobi dla kraju, jeśli nie będzie niepotrzebnie ryzykował i będzie szanował czas, który powinien poświęcić na rozwiązywanie problemów i budowanie wizerunku Polski. Bo jedno spotkanie z nowojorskim biznesmenem jest warte więcej niż uzyskana w czasie podróży do USA, szczerze mówiąc wątpliwa, oszczędność.