O ile deklaracja premiera dotycząca IPN naruszyła standardy dobrej polityki, to idące w ślad za nią oświadczenia marszałka Sejmu są tych standardów katastrofą. Zresztą, do tego mogliśmy się przyzwyczaić: ilekroć Donald Tusk choćby dwoma słowy wskaże jakiś cel ataku, tylekroć w ślad za nim wiernopoddańcza armia przystępuje do praktycznej rozprawy ze wskazanym wrogiem. Znane skutki takiego porządku dziobania nie są jedynym powodem, dla którego szef rządu winien bardziej ważyć słowa.

W przypadku Tuska naruszenie standardów polega głównie na tym, że jego niejasne uwagi o "szansach przetrwania" IPN oraz o tym, iż instytut "może nie móc w przyszłości używać środków publicznych” - zostały odebrane jako groźby mające wymusić uległość. Trzeba tedy zapytać, czy groźby szefa rządu wobec instytucji publicznej są nadużyciem władzy? Bez wątpienia tak. Wyobraźmy sobie, że prokurator przedkłada niesprawiedliwe zdaniem premiera oskarżenie. Albo urzędnik skarbowy nakłada irytująco dlań niesłuszny podatek. I co? Czy premier powie, że "skarbówka ma szanse przetrwać tylko wtedy, gdy… etc”? A "prokuratura może w przyszłości nie móc używać środków publicznych, jeśli… etc”? Gdy premier ma plan likwidacji jakiejś instytucji publicznej albo ograniczenia wydatków na nią, to przedstawia taki plan wprost, podaje argumentację, ściera się z jego przeciwnikami. A nie formułuje zawoalowanych gróźb. Te bowiem wprowadzają do polityki nieufność, podejrzliwość, milczącą i zaciętą wrogość. I zamiast coś budować, żywią tylko kornika drążącego instytucje państwa.
Jest gorzej, gdy idzie o marszałka. Ten ośmielony premierowskimi sugestiami od razu zabiera się za konkrety. "Nie za wiele mogę" - tłumaczy się Komorowski przed żądnym IPN-owskiej krwi dziennikarzem państwowej TVP. Ale coś mogę. Korzystając z władzy marszałka, zadbam o to aby fundusze na badania historyczne kierowane były do innych niż IPN instytucji badawczych i innych uczonych. Oni będą pisać bardziej słuszne książki historyczne.
Mniejsza o to, że inicjatywa marszałka ma luźny związek ze sprawą nowej książki o Lechu Wałęsie. Żeby uniemożliwić na przyszłość kolegom Pawła Zyzaka z Wydziału Historii UJ pisanie TAKICH prac magisterskich, marszałek musiałby znaleźć jakiś patent na ów uniwersytet, a nie na IPN. Ale rzecz nie jest do śmiechu. Poważne pytanie dotyczy rozumienia nowoczesnego państwa. Brzmi ono: jaki wpływ może wywierać władza na wyniki badań historycznych? Nie! Nie jestem liberalnym pięknoduchem, który odpowiedziałby natychmiast: absolutnie żaden! Raczej skłonny jestem sądzić, że pośrednio może, ale wedle cywilizowanych zasad i procedur. Po pierwsze - reformując instytucje akademickie, mające nędzne rezultaty intelektualne (na tym polu państwo jest od dawna bierne). Po wtóre - rozpisując jawne konkursy grantów na opracowanie wskazanych tematów. Po trzecie - zgodziłbym się nawet na to - zamawiając wprost opracowanie dzieł potrzebnych państwu, na przykład dla jego polityki historycznej. Ale to zupełnie co innego, niźli zapowiedź karania jednych zespołów za wyniki ich badań i nagradzania innych, w nadziei, że ich badania doprowadzą do oczekiwanych historycznych konkluzji. Taka praktyka nazwana by być musiała naruszaniem swobody badań naukowych.
I jeszcze jedno. Nie ma potrzeby, aby najwyższe władze państwa uprawiały politykę lizusostwa wobec Lecha Wałęsy. W polskiej historii postać Wałęsy obroni się sama, także, a może tym bardziej, w krzyżowym ogniu badań i śledztw. Zaś sam Lech Wałęsa jako osoba publiczna ma - rzec by się chciało - swoją specyfikę. W ciągu jednego dnia pod wpływem wielkopostnych rekolekcji wybaczył bliźnim, przyjął na powrót liczne przyznane mu nagrody i wrócił z emigracji. Zapewne zresztą tylko na jakiś czas. I dobrze, że premier Tusk umie wykorzystać potencjał Lecha Wałęsy w interesie państwa. Źle tylko, że angażuje państwo jako stronę sporu historycznego o Wałęsę. My pomrzemy, a ten spór i tak trwać będzie dalej.