Lech Wałęsa jest za a nawet przeciw, jak zawsze. Za rządem – bo zamierza jednak wziąć udział w uroczystościach 4 czerwca w Krakowie, a co więcej gromko ogłasza, że popiera rząd Tuska – „przeciw populistom”, czyli przeciw obecnym związkowcom.

Jest też przeciw rządowi – bo nieomal w tym samym czasie będzie uświetniał konwencje eurosceptycznego Libertas w różnych krajach – na początek w Hiszpanii. Czyli zacznie robić to, co przepowiadaliśmy w ostatni weekend w „Dzienniku”. Będzie realizować zobowiązania wobec Declana Ganleya. Nieograniczające się bynajmniej do jednorazowego przemówienia za pieniądze.

Tę pierwszą decyzję, wyprawę na Wawel, zrozumieć łatwo. Przenosząc obchody z Gdańska do Krakowa, Tusk rozwiał największe obawy Wałęsy. Odizolował go od jego naturalnych wrogów: braci Kaczyńskich i antykomunistycznych radykałów, którzy mogliby sobie znowu przypomnieć o „Bolku”. Co więcej – były przywódca „Solidarności” nastraszył wprawdzie podobno premiera w telefonicznych rozmowach swoim nieprzejednaniem, ale znany jest z tego, że zmienia zdanie. I że lubi spotkanie z tłumami, zwłaszcza przyjaznych, zagranicznych gości. Od początku trudno było uwierzyć w ascezę Wałęsy, w jego majestatyczne odizolowanie na znak protestu. Musiał tylko być odpowiednio długo proszony.

Ta druga decyzja wymyka się za to łatwemu osądowi. Czy Wałęsa zamierza pomagać Libertas, bo dostał pieniądze (według moich rozmówców 100 tysięcy euro, ale nawet jeśli trochę mniej, to i tak więcej niż ktokolwiek inny) nie tylko za kongres w Rzymie? A może nie – były prezydent naprawdę zapałał sympatią do Ganleya i jego idei, jak twierdzi Roman Giertych. Albo pokłada nadzieję w tym, że wpływy i pieniądze irlandzkiego milionera pomogą mu w bliżej niesprecyzowanej nowej karierze politycznej w Polsce.

Nie sposób tego dociec. Tak jak trudno odpowiedzieć, czy Lech Wałęsa ma świadomość, że wspierając kampanię Libertas, robi krzywdę jego politycznej konkurencji, w tym Europejskiej Partii Ludowej, a więc pośrednio także PO i Donaldowi Tuskowi. Podając mu pomocną dłoń, wbija mu równocześnie nóż w plecy.

Będąc przeciw rządowi, Wałęsa jest za. Ale to pomoc, za którą na miejscu Tuska nie byłbym wdzięczny. Obrzucając inwektywami obecną „Solidarność”, były prezydent nie podnosi rangi święta 4 czerwca i nie ułatwia premierowi społecznego dialogu. Będzie wprawdzie atrakcją dla zagranicznych premierów, ale jeśli wejdzie mocno w Libertas, stanie się równocześnie postacią, delikatnie mówiąc, kontrowersyjną. Zachowa swoje honorowe miejsce, ale nie uniknie kpin. Przedmiotem kpin będzie też polski premier – jako ktoś, kto został wystrychnięty na dudka.

Nie mam dobrej recepty dla Tuska, który wraz z chórem komentatorów wywindował Wałęsę na taki piedestał, że teraz łatwo go stamtąd nie zdejmie. Eksprezydent uwierzył w siebie, pokochał siebie jeszcze mocniej niż do tej pory (o ile to możliwe). Dostał nawet ostatnio telewizyjnego Wiktora, więc pewnie jeszcze żarliwiej uważa, że wolno mu wszystko. Szef polskiego rządu powinien już tylko liczyć na cud.

Lech Wałęsa zawsze może się zaprzeć siebie po raz kolejny, robił to już tyle razy. Ale odnoszę wrażenie, że jest teraz na etapie chłopca, który wyłudził od rodziców duże kieszonkowe i wyrusza na upragnione wagary. Kogoś takiego trudno powstrzymać. Pozostanie zamykać oczy i cierpieć w milczeniu, a to już dotyczy nie tylko premiera Tuska – także nas, Polaków. Bo przecież my wszyscy z niego, nawet jeśli czasem wolelibyśmy o tym nie pamiętać.