Trudno bowiem o czas bardziej sprzyjający tej sprawie niż dzisiaj. I rząd, i opozycja są zdominowane przez partie o głęboko antykomunistycznej tożsamości. Pogrobowcy PRL chyba już trwale znaleźli się na marginesie polityki. Opinia publiczna jest w dużej większości za pełnym ujawnieniem wszystkiego, co dotyczy komunistycznych tajnych służb, a w młodym pokoleniu poparcie dla owej jawności sięga niemal stu procent! Wreszcie ugruntowane doświadczenie - od Niezabitowskiej po Gilowską - pokazuje, że jeśli tylko nieliczni mogą wiedzieć, a liczni muszą się ledwie domyślać, wynika z tego co nie miara kłopotów dla ludzi i szkód dla kraju. Jakby tego szczęścia było jeszcze mało, dodatkowo zdarzył się w Sejmie cud. Oto młodzi ludzie, wysłani przez PO i PiS do pracy nad tą sprawą (warto zapamiętać ich nazwiska: Sebastian Karpiniuk i Arkadiusz Mularczyk), dość szybko dogadali się co do kształtu nowego prawa lustracyjnego - zgodnie zresztą z powszechnym poglądem swoich rówieśników, ale wbrew logice wszechobecnego konfliktu obu partii. No i właśnie wtedy się zaczęło. Pokonane już - jak się wydawało - siły wrogów jawności przystępują właśnie do ostatniej kontrofensywy. Ponad tumanami unoszącego się kurzu zawisło pytanie: co naprawdę może Polsce przynieść zwycięstwo każdej ze stron?

Jawniacy kontra tajniacy
Jeśli więc kontrofensywa tajniaków upadnie, a jawniacy utrzymają pole, jakie wywalczyli, w ciągu trzech miesięcy zostanie opublikowana pełna lista tych, którzy służyli od 1944 r. w komunistycznych służbach. Można sądzić, że zadowoleni powinni być ci, którzy - słusznie - wielokrotnie podkreślali, że wolna Polska pastwi się nad ofiarami systemu, a nie potępia katów. W tym samym czasie podane zostaną do wiadomości publicznej sporządzone w tamtych latach przez SB i Informację Wojskową katalogi źródeł informacji. Czyli mówiąc prościej: legalnie jawna stanie się lista Wildsteina, tylko nie w absurdalnie pomieszanej przez poprzednie władze IPN postaci (co potem wymagało tylu sprostowań), ale w postaci czystej. Gdzie agent jest agentem, kandydat - kandydatem, a ubek - ubekiem. Można więc sądzić, że zadowoleni powinni być ci wszyscy, którzy kiedyś tak mocno i zresztą słusznie brali Wildsteina w obronę.

Jeśli jawniacy wygrają, w internecie zawisną spisy treści dokumentów dotyczących osób publicznych, a każdy po przeglądnięciu tego spisu będzie sobie mógł ściągnąć z IPN kopię każdego dokumentu (choć przynajmniej na początku będzie to pewnie trochę trwało, a jak znam IPN, to niestety raczej dłużej niż krócej). Nie zdarzy się zatem więcej taka sytuacja, że występujący w telewizji doktor z IPN odezwie się do dyskutującej z nim pani profesor: „Wie pani, ale pani nie musi się martwić, ja widziałem pani teczkę - nic tam nie ma!”. Zadowoleni zatem powinni być też liczni roztropni przeciwnicy „dzikiej” lustracji.Gdyby jednak ktokolwiek chciał zakwestionować prawdziwość lub wiarygodność opublikowanego dokumentu, będzie mógł wnieść do sądu lustracyjnego powództwo o ustalenie, że ten dokument jest sfałszowany albo z jakichś przyczyn niewiarygodny. Owszem, będzie musiał przedstawić sądowi powody, przez które tak uważa. No ale przecież o taką, łatwo dostępną możliwość chodziło zawsze wszystkim tym, których publicznie o coś obwiniano, próbując zablokować jednocześnie prawo do bezstronnej oceny sprawy przez sąd.

Co zatem można przewidywać w efekcie ostatecznego przyjęcia takiego prawa? Odpowiedź zabrzmi paradoksalnie, ale jest - proszę wierzyć - przemyślana. Po 15 latach po prostu skończy się w Polsce problem lustracji. Oficjalnie opublikowane listy ubeków i ich agentów wygaszą w ciągu kilku miesięcy emocje związane z pytaniem: Kto? Kto był, a kto nie? Łatwy dostęp do całości akt wszystkich osób publicznych praktycznie zlikwiduje sączące się dotąd co rusz przecieki i sensacje związane z tym, że jakaś gazeta od kogoś dostała nową porcję informacji. Już nigdy nie przeczytamy znanej frazy na pierwszej stronie dużego dziennika: „Udało się nam dotrzeć do materiałów wskazujących, że…”. Skończy się władza doktorów z IPN, funkcjonariuszy wyrzuconych ze służby oraz żądnych sensacji samozwańczych komisji badawczych. Owszem, skończy się także władza dawnych działaczy opozycji i Solidarności, którzy obecnie raz w tygodniu dawkują nam swoje bardzo emocjonalne wersje danych o zdrajcach. I jak kogoś lubią, to nie podają czasem nazwiska, a jak z kimś mają na pieńku, to czemu nie? A ile ponadto mogą dać do zrozumienia tajemniczą miną zrobioną do telewizyjnych kamer!

Także spraw sądowych ciągnąć się będzie w przyszłości niewiele. W napisanej przez siebie ustawie jawniacy wprawdzie na wszelki wypadek przewidzieli 11 specjalnych sądów lustracyjnych, ale - moim zdaniem - poczynili tak wedle zasady, by dmuchać na zimne, jeśli owym „zimnym” są prawa człowieka. I słusznie. Ale tych spraw będzie mało. Co innego sąd dziś, gdy proces jest świetną ucieczką na wiele lat dla wpółzdemaskowanych przez przeciek agentów. A co innego sąd wtedy, gdy wszyscy mają dostęp do wszystkiego, a ucieczka w proces mija się z celem, bo dokumenty mówią same za siebie. Odtąd sąd nie będzie służył agentom uciekającym przed prawdą. Odtąd sąd będzie rzeczywiście dla ludzi, których materiały podrzucano albo sfabrykowano. A takich zaiste - jak dotąd - prawie nie było.

Bracia wolą ciemność

Prawdą jest to, że nawet zwycięstwo jawniakoacute;w nadal nie rozwiązuje kwestii zdrady wśroacute;d księży. Na przeszkodzie stoi zasada autonomii Kościołoacute;w - to ich przywoacute;dcy muszą zdecydować, co chcą z tymi faktami zrobić. Warto jednak publicznie przypomnieć, że im szybciej się zdecydują na pełną jawność, tym lepiej. Jeśli Kościoły w Europie Środkowej mają dziś kłopot z przeszłością, to nie dlatego, że tę przeszłość ujawniły, tylko dlatego, że jej ujawnienia się boją. Kłopot biskupa krakowskiego z ks. Tadeuszem Zaleskim czy analogiczny kłopot prawosławnego patriarchy Bukaresztu z ks. Leonidem Popem biorą się właśnie stąd, że ci prześladowani przez komunizm duchowni weszli po latach w posiadanie tajnej wiedzy, ktoacute;rej nie chcą po prostu dalej dźwigać sami. Tak kiedyś rodziła się rujnująca dla chrześcijaństwa afrykańskiego schizma donatystyczna, gdy hierarchia młodego Kościoła nie miała pomysłu na to, jak traktować biskupoacute;w, ktoacute;rzy zdradzili w czasach dioklecjańskich prześladowań. Historia magistra vitae est.

Uchwalone przez Sejm prawo lustracyjne jest zatem dobre, bo - z wyjątkiem Kościołów - kończy, a nie otwiera, problem lustracji. Roztropna władza czyni sprawiedliwość, ale czyniąc ją, rozstrzyga i zamyka wieloletnie konflikty, a nie gra nimi przez następne lata. Mam głębokie przekonanie, że niektórzy krytycy tego prawa chcą, by gra lustracyjna trwała dalej. Uważam, że taką intencję mają w szczególności bracia Kaczyńscy, którzy precyzyjnie uderzają nie w kwestie drugorzędne (jak robią to inni), ale w istotę tego prawa: w zasadę jawności.

Reklama

Ostatnia wolta premiera, którego partia jeszcze kilka dni wcześniej projekt w Sejmie wspierała, nasuwa zwłaszcza tego rodzaju wniosek. Wszyscy w Polsce wiedzą, że bracia źle znoszą atmosferę przejrzystości, światła i jawności. „Przeciwi się światłu mrok” – mówił Orestes u Ajschylosa i to jest prawda także o polityce. Bracia zawsze nabierali wigoru i pewności siebie, gdy dookoła fruwały tajne raporty (jak ten o założeniu Samoobrony przez obcy wywiad), gdy można było coś insynuować, jednocześnie utajniając akta (jak inwigilacja prawicy) albo kogoś oskarżyć, sugerując, że dowodów nie ma, bo ktoś je przecież zniszczył (jak billboardy Tuska). Przyznaję - byłem najpierw zdumiony, gdy w 2006 r. Jarosław i Lech Kaczyńscy postanowili stanąć na czele frontu tajniaków w sporze o lustrację. Myślałem, że tego nie zrobią z obawy przed własnymi wyborcami. Ale pokusa ich ukochanej gry tajemnicą okazuje się silniejsza od politycznej roztropności. Dziś pierwszy raz jest tak, że to oni - bracia - mają dostęp do wszystkich tajemnic, a ich konkurenci nie. Dlaczego zatem mieliby rezygnować ze swoich zdobytych i ukochanych zabawek?

Tak, przyznaję. Mam poważne wątpliwości co do intencji braci w tej sprawie. I dlatego tym bardziej - z całego serca - życzę jawniakom zwycięstwa. I ciągle liczę na to, że bracia Kaczyńscy - na końcu jednak - nie zdecydują się stanąć na czele frontu tajniackiego, złożonego z dawnych komunistów, agentów i zwolenników grubej kreski.