Jest rzeczą niezrozumiałą, dlaczego na ławie oskarżonych obok Rywina nie usiedli jego poplecznicy – Aleksandra Jakubowska, Lech Nikolski, Włodzimierz Czarzasty i Robert Kwiatkowski. W osobnym procesie Aleksander Kwaśniewski i Leszek Miller powinni odpowiadać za to, że nie powiadomili policji i prokuratury o największej aferze korupcyjnej III RP. Organa ścigania udawały jednak ślepca, choć każdy widział, że prezydent i premier starali się ukręcić łeb Rywingate. A przecież prokuratura miała idealne warunki do ich zeznań, bo zaraz po ujawnieniu afery Kwaśniewski z Millerem wzajemnie zarzucali sobie łamanie prawa.
Przyszedł Rywin
Przypomnijmy tylko, że 22 lipca 2002 roku Lew Rywin w redakcji „Gazety Wyborczej” w rozmowie z Adamem Michnikiem zażądał 17,5 miliona dolarów w zamian za ustawę o radiofonii i telewizji
w takiej wersji, która pozwoliłaby Agorze kupić telewizję Polsat. Jeszcze tego samego dnia wieczorem Leszek Miller, na którego w rozmowie w Agorze powoływał się Rywin, zorganizował konfrontację Michnika z producentem filmowym. Od tego momentu premier dokładnie znał sprawę. Z kolei prezydent poznał jej szczegóły kilka dni później, kiedy na turnieju tenisowym „Prokom Open” w Sopocie Lew Rywin wręczył mu list opisujący – z jego punktu widzenia – kluczową rozmowę z Adamem Michnikiem.
W październiku 2004 roku w programie „Co z tą Polską?” Tomasz Lis wypytywał Aleksandra Kwaśniewskiego o tropy związane z aferą Rywina prowadzące do Kancelarii Prezydenta. Kwaśniewski z typową dla postkomunistów butą odparł, iż żałuje, że tego listu nie zgubił. A potem szybko dodał, że po prostu listu tego nie traktował jako skierowanego do siebie. – To była tylko notatka bez adresu – wyjaśniał. Lis nadal zarzucał prezydentowi niekonsekwencję w tym, co mówi, przypominając, że jednak traktował tę sprawę poważnie – namawiał przecież i Millera, i Michnika, żeby zgłosili ją do prokuratury. – Jak pogodzić to z tym – pytał dziennikarz – że jednocześnie prezydent, jak gdyby nigdy nic, zaprosił do Pałacu Lwa Rywina na swoje imieniny? I znowu prezydent wymigał się z tego zarzutu niczym sztubak, tłumacząc że był to błąd, ale błąd... komputera, który wysyłał zaproszenia.
Na aferę nie zareagował także ówczesny minister sprawiedliwości Grzegorz Kurczuk. W programie „Kropka nad i” we wrześniu 2002 roku Monika Olejnik pytała go, czy zajął się on doniesieniami prasowymi z tygodnika „Wprost” na temat propozycji korupcyjnych na styku polityki i biznesu. Kurczuk solennie zapewniał, że pilnie sprawdzi to zdarzenie, ale tego nie zrobił.
Prokuratura była ślepa
Prokuratura całkowicie pominęła wątek, dlaczego najwyżsi urzędnicy państwowi przez pół roku nie zrobili nic, by zainteresować organa ścigania próbą wyłudzenia olbrzymiej łapówki. A przecież nawet sprzyjający SLD rzecznik praw obywatelskich prof. Andrzej Zoll twierdził, że na Millerze ciążył obowiązek poinformowania prokuratury.
Jeszcze większe błędy prokuratura popełniła wobec głównego bohatera afery. Nie aresztowano Rywina, dziecinnie argumentując, że w podobnych przypadkach o areszt wnioskuje się tylko wyjątkowo. A przecież każdy, kto choć trochę powąchał metod stosowanych w śledztwie, wie, że nic tak nie rozwiązuje przestępcy ust jak wrzucenie go w surowe warunki aresztu. Tym łagodnym potraktowaniem Rywina prokuratura praktycznie z góry godziła się na to, że w śledztwie niczego się od niego nie dowie. Tym bardziej że Rywina przesłuchano dopiero dwa miesiące po ukazaniu się tekstu w „Gazecie Wyborczej”, opisującego próbę wymuszenia łapówki. Tym samym bohaterzy uwikłani w aferę mieli szansę porozumieć się i uzgodnić zeznania, jakie składali w prokuraturze.
Ponadto śledczy już na samym początku zdecydowali, że zajmą się tylko wątkiem udziału Rywina w aferze, a roli pozostałych osób nie będą wyjaśniać. I tak się stało. Dzięki temu Rywin otrzymał karę za to, że – jak sam twierdził – „po prostu się wygłupił i tak naprawdę sondował Michnika, czy ten wszedłby z nim w taki interes”. Nie zbadano też, jak to możliwe, że już 10 minut po spotkaniu z naczelnym „Gazety” pracownik z kancelarii premiera zadzwonił do Rywina z propozycją spotkania jeszcze tego samego dnia wieczorem. Tym nagłym zaproszeniem zdziwiony był nawet Adam Michnik. Prokuratura nie próbowała też zgłębić przypadku, że kiedy wieczorem Michnik przyszedł do kancelarii, w saloniku przylegającym do gabinetu premiera z Rywinem siedział Lech Nikolski. Zlekceważono też fakt weekendowego pobytu prezesa TVP Roberta Kwiatkowskiego w mazurskiej daczy Rywina 19 – 21 lipca 2002, czyli w ostatnich dniach poprzedzających wizytę Rywina w redakcji „Gazety”. Wreszcie prokuraturę zadowoliło oświadczenie Rywina, że nieprawdą jest jakoby miał on działać w imieniu premiera. Niezwykłą ślamazarność i nieudolność wykazała też prokuratura w zbieraniu ewentualnych rzeczowych dowodów przestępstwa. Nie zadbała o szybkie zabezpieczenie bilingów telefonicznych osób zainteresowanych kształtem ustawy. Ich telefony na kilka dni przed przyjściem Rywina do Agory i w dniu jego tam obecności były rozgrzane do czerwoności. Prokuratura oszczędziła też twarde dyski w komputerach samego Rywina, jak i towarzystwa z nim związanego: Lecha Nikolskiego, Włodzimierza Czarzastego, Roberta Kwiatkowskiego. Jedynie dysk Aleksandry Jakubowskiej został dokładnie zbadany, ale to z powodu zarzutów o sfałszowanie ustawy o radiofonii i telewizji (śledztwo o tym w powiązaniu z dochodzeniem w sprawie „grupy trzymającej władzę” prowadzi prokuratura białostocka).
Sąd nierychliwy
Również sąd w aferze Rywina zapisał niechlubną kartę. Obserwowałem wiele procesów, w których sąd mając niedopracowany, słaby, zawierający luki akt oskarżenia, brał na siebie wysiłek uzupełnienia poszlak i dowodów. Po to, aby w trakcie przewodu sądowego ustalić pełny, w miarę dokładny przebieg wydarzeń i stworzyć możliwie prawdziwą, będącą blisko rzeczywistości rekonstrukcję faktów. Taką pracę za prokuraturę podejmowała kilka razy w głośnych procesach kryminalnych sędzia Barbara Piwnik, uważając, że niedoróbki prokuratury nie zwalniają w niczym sądu od dociekania prawdy. Świadkami podobnego postępowania sądu byliśmy ostatnio w transmitowanym przez telewizję procesie lustracyjnym Zyty Gilowskiej. Tam również sąd z mozaiki fragmentarycznych dokumentów i wymijających zeznań byłych esbeków podjął skuteczną próbę stworzenia rzeczywistego obrazu sprawy. W przeciwieństwie do tych pozytywnych przykładów w sprawie Rywina sąd poszedł na całkowitą łatwiznę. Proces w niczym nie wzbogacił materiału dostarczonego przez prokuraturę. W pełni zaakceptował skrzywioną optykę prokuratury, która nie doszukała się żadnych związków między działaniem Rywina a bdquo;grupą trzymającą władzę”. Sąd potraktował Rywina podobnie, jak zrobił to Aleksander Kwaśniewski, czyli jako niezrównoważonego hochsztaplera. Jako człowieka, który od początku do końca sam wymyślił sposób zdobycia gigantycznej łapówki oraz zapewnienia sobie stanowiska wiceprezesa telewizji, mającej wejść w przyszłości w skład holdingu medialnego Agory. Naiwność bądź lenistwo sądu okazały się być tu wręcz zatrważające.
Jak również niczym niewytłumaczalna pobłażliwość dla – co tu dużo mówić, bez względu na wszystkie okoliczności – gangstera. Człowieka, który od pospolitego bandyty różnił się tylko tym, że zamiast pistoletu z tłumikiem miał w ręku projekt ustawy.
Afera Rywina obnażyła doszczętnie patologie polskiej demokracji na styku trzech najważniejszych sfer państwa: polityki, wielkiego biznesu i mediów. Przez to mogła stać się najgłośniejszyn sygnałem alarmowym wskazującym na zagrożenia, jakie mogą powstać, kiedy te trzy sfery zanadto się do siebie zbliżają. W raporcie komisji śledczej tylko część wiążących je nici zostało ujawnionych. Można było liczyć, że organy ścigania mające do dyspozycji o wiele bogatsze niż komisje sejmowe narzędzia do badania spraw tajemnych, te ukrywane przed światem związki wydobędą na światło dzienne.
Jednakże amatorszczyzna i lizusostwo organów ścigania i sądu wobec elit wywodzących się z PRL zaprzepaściły taką szansę. Co więcej, prokuratura i sąd zadbały o to, by wielką aferę korupcyjną na szczytach władzy zamienić na drobną sprawę jednej, mało znaczącej osoby.
Jerzy Jachowicz, dziennikarz, publicysta. Przed 1989 działał w opozycji demokratycznej („Solidarność”); od 1989 dziennikarz „Gazety Wyborczej”, jeden z prekursorów dziennikarstwa śledczego w Polsce. Od 2005 pracuje jako dziennikarz tygodnika „Newsweek Polska”