Ostatni tydzień unaocznił, jak bardzo polityczny charakter ma obecny kryzys. Premier Papandreu przecież nie po to wpadł na pomysł referendum, aby zwiększyć swą siłę przetargową w relacjach z Angelą Merkel i Nikolasem Sarkozym. Zaproponował to rozwiązanie na potrzeby wewnętrznej polityki. Ogłaszając, że chce przeprowadzić referendum, zupełnie nie przejmował się reakcją swych rozmówców w Unii Europejskiej. Wyglądało też na to, że był nią zaskoczony. Przypomnę, że duet Merkel – Sarkozy odpowiedział ostro: albo referendum, albo euro. Nerwowa reakcja rynków i postawienie sprawy na ostrzu noża podziałały. Pytanie tylko, dlaczego Papandreu nie brał takiego obrotu sprawy pod uwagę. Widać, jak głęboko grecka polityka zakorzeniona jest w tradycji populistycznej.
Ostatnie badania greckiej opinii publicznej wskazują, że wspólna waluta ma w społeczeństwie wysokie poparcie. Opowiada się za nią 70 procent Greków, podczas gdy 60 procent sprzeciwia się porozumieniu zawartemu 27 października. Z tego porównania widać, że Grek, stojąc przed wyborem: opuścić strefę euro albo wprowadzić reformy, wciąż wybierze reformy. Widocznie jest to jedyny skuteczny jak na razie straszak, który zadziałał również w przypadku premiera Papandreu.
To, czy nowy rząd grecki będzie lepszy od poprzedniego, okaże się w ciągu najbliższych tygodni. Niestety nie spodziewam się, aby teraz czekały nas miesiące spokoju. Jeśli nie z Grecji, to z Włoch będą dochodzić co jakiś czas informacje wprawiające w osłupienie rynki finansowe. Nie wspominając o Portugalii czy Hiszpanii. Z całej zagrożonej piątki najciszej jest wokół Irlandii ze względu na to, że pojawił się tam wzrost, a politycy w tym kraju podejmują głębokie i radykalne reformy. Gorzej z pozostałymi krajami. We Włoszech, podobnie jak w Grecji, główny problem ma charakter polityczny. Na ostatnim szczycie G20 premier Berlusconi sugerował, że we Włoszech nie ma żadnego kryzysu, gdyż „restauracje są pełne, samoloty pełne, a kurorty w pełni zarezerwowane”.
Tego typu zapewnienia, zamiast uspokoić graczy rynkowych, zwiększają raczej brak zaufania do kraju, którego premier udaje (lub naprawdę w to wierzy), że problemu nie ma. Polityka jest tu kluczem do rozwiązania problemu. Wystarczyłoby bardziej odważne realizowanie programu reform, nie zważając na chwilowe wahnięcia opinii publicznej, a Włochy przestałyby być uważane za kraj, który może utracić płynność. Tego niestety nie można się spodziewać po obecnym premierze Włoch, a wybory parlamentarne dopiero w 2013 roku.
Reklama
W takim momencie, w jakim jest dzisiaj Grecja czy są Włochy, potrzebni byliby politycy, którzy są w stanie wznieść się ponad codzienne wyniki badania opinii społecznej. Gdyby polscy reformatorzy na początku naszej transformacji ustrojowej reagowali tak jak dzisiaj grecki premier na sondaże, zatrzymalibyśmy się w pół drogi na ścieżce do gospodarki rynkowej. Niestety w Grecji takich polityków nie widać. Kraj ten płaci bardzo wysoką cenę za lata populizmu, między innymi poprzez jakość dzisiejszej klasy politycznej. Na szczęście grecka opinia publiczna ma świadomość, że wyjście ze strefy euro nie jest sposobem na rozwiązanie problemów.
Krytycy podejścia, które mówi, że nie zawsze należy kierować się wynikami opinii publicznej, mogą powiedzieć, że wprowadzanie nieakceptowalnych społecznie reform jest niezgodne z duchem demokracji. Ale przecież właśnie po to wprowadzono czteroletnie kadencje parlamentarne, aby dać czas na pojawienie się owoców reform. Nie jest więc właściwe cotygodniowe sprawdzanie i reagowanie w zależności od tego, co w danym momencie myśli większość.
Najbliższe tygodnie nie przyniosą ulgi. Pozytywny efekt szczytu strefy euro z 27 października został zaprzepaszczony przez greckie zamieszanie. Zniechęciło to też inwestorów zewnętrznych do większego zaangażowania w europejski fundusz stabilizacji. Dzisiaj jedyną instytucją międzynarodową, która jest zdolna ratować strefę euro z opresji, wykorzystując do tego inne niż tylko europejskie pieniądze, jest MFW. Im szybciej wzrośnie jego zaangażowanie w kwestię rozwiązywania europejskich problemów, tym lepiej. Fundusz nie musiałby szukać kompromisów pomiędzy sprzecznymi interesami prezydenta Francji i kanclerz Niemiec.
Ich działania też niestety podyktowane są bieżącą polityką, z tą różnicą, że podatnik niemiecki postępuje znacznie bardziej racjonalnie niż francuski. Całe szczęście, że kryzys przybrał już takie rozmiary, że przywódcy obu tych najważniejszych państw w strefie euro naprawdę się przestraszyli. Dobrze byłoby, gdyby podobny strach obleciał polityków w Grecji i we Włoszech. Bo tylko strach może zmusić do działań, w których główną busolą nie będą wyniki badań opinii publicznej.
Ogłaszając referendum, Papandreu nawet nie pomyślał, co powiedzą na to Merkel i Sarkozy. On myślał wyłącznie o tym, jak zareagują Grecy