Projektantom samochodów skończyły się pomysły. Koło już nie może być bardziej okrągłe, kwadrat kwadratowy, a łuk łukowaty. Obłe, pękate, płaskie, wypukłe, wklęsłe – to wszystko też już było. Nawet inspiracje światem zwierząt nie są zaskoczeniem – przy projektowaniu mclarena P1 wzorowano się na rybie żaglicy, bugatti veyron przypomina misia koalę, a gdy spojrzycie z boku na mercedesa GLE, to zobaczycie psa, który przykucnął, żeby się załatwić i dostał przy tym wytrzeszczu oczu. Żeby naprawdę się wyróżnić, ktoś musiałby zaryzykować stworzenie auta, które swoim wyglądem przypominałoby penisa. Albo kalafiora. Jednak zamiast tego koncerny wolą kopiować konkurentów. A nawet samych siebie.
Widzieliście zdjęcia najnowszego audi A4? Wygląda dokładnie tak samo, jak obecny model produkowany od 2008 r. To dobra wiadomość dla tych, którzy marzą o nowym aucie identycznym jak stare. Czyli dla nikogo. A bmw 2 active tourer? Przecież to kia carens, tylko z innym znaczkiem. Z kolei nową kię sportage, która za chwilę zadebiutuje na salonie we Frankfurcie, Koreańczycy powinni reklamować hasłem: „Teraz nawet uchodźców będzie stać na porsche macana”.
A na koniec spójrzcie na renault talisman, które ma zastąpić wysłużoną lagunę. Wydaje mi się, że w tym przypadku procedura projektowania auta wyglądała tak: mniej więcej pięć lat temu szefostwo koncernu zleciło stylistom stworzenie zupełnie nowej limuzyny. Wówczas Jean-Pierre, Gilbert i Céline pomyśleli sobie: „Przecież mamy jeszcze mnóstwo czasu”, otworzyli cysternę wina, zaczęli uprawiać seks na kserokopiarce, a w przerwach – strajkować, domagając się skrócenia czasu pracy do 15 minut, aby przez pozostałą część dnia móc pić wino i uprawiać seks na kserokopiarce. Przestali dopiero w ubiegły piątek, gdy szefowie upomnieli się o projekt. Jeszcze tego samego dnia Jean-Pierre i Gilbert ściągnęli zdjęcia volkswagena passata z internetu, a Céline w Photoshopie podmieniła mu znaczek, kolor i dodała „wąsy” do przednich reflektorów. Tak właśnie powstał talisman. W pięć minut.
Efekt tego wszystkiego jest taki, że w niedalekiej przyszłości pojedziecie do marketu swoim passatem, a wrócicie do domu renault, czyli w praktyce – na lawecie. Większość dzisiejszych samochodów jest nijaka. Nierozpoznawalna. Straciły charakterystyczne dla siebie cechy. Wszystkie są ładne i przyjemne dla oka, ale bardzo mało jest oryginalnych.
Reklama
Na tle ich wszystkich – przynajmniej moim zdaniem – wyróżnia się volvo. Owszem, w ostatnich latach zaokrągliło się jak Dorota Wellman po zakupach w Lidlu, ale mimo to pozostało w nim coś szwedzkiego: pewnego rodzaju nienarzucający się nowoczesny minimalizm, który bardzo mi odpowiada. I dotyczy to też XC90. Tak jego karoserii, jak i wnętrza. Wykończono je najlepszą skórą, egzotycznym drewnem, szlachetnymi metalami i dorzucono do tego mnóstwo nowoczesnej technologii. Całość prezentuje się cholernie gustownie, smacznie i szlachetnie, ale jednocześnie na swój sposób skromnie. Nie ma tu śladu ostentacji znanej z range rovera czy niemieckich luksusowych SUV-ów.
Na ich tle XC90 wyróżnia się jeszcze jednym – przestronnością. Owszem, wszystkie auta w tej klasie są duże, ale volvo jest ogromne. Zapakowałem w nie trójkę dzieciaków i kupę bagaży na weekend, a po kabinie nadal roznosiło się echo. Naprawdę, trudno mi sobie wyobrazić lepszy, bardziej komfortowy i przestronniejszy środek transportu dla dużej rodziny. No dobra, może dreamliner. Ale nim nie polecicie na Mazury ani do Kołobrzegu. No i dreamliner nie ma na pokładzie systemu nagłośnienia Bowers & Wilkins, który bije wszystkie inne denony, bangi, olufseny i levinsony na głowę.
Wady? Mój znajomy, który jest jurorem w ociekającym prestiżem (zupełnie inaczej niż on sam) konkursie World Car of the Year, twierdzi że „sposób sterowania i regulacji systemów samochodu za pośrednictwem centralnego ekranu dotykowego jest zbyt wymagający intelektualnie”. I nie podoba mu się, że na tym ekranie zostają widoczne ślady po paluchach. Ale on akurat ma około 120 lat i zawsze, kiedy go widzę, trzyma w rękach udko kurczaka lub hamburgera, więc jego doświadczenia z XC90 zupełnie mnie nie dziwią. I nie obchodzą. Moim zdaniem imponujące i rozmiarem, i możliwościami multimedialne centrum sterowania całym samochodem jest szalenie intuicyjne, działa szybko i gwarantuję, że jeżeli nie amputowano wam rąk i macie IQ powyżej 60, to opanujecie je w pięć minut.
Ja mam zupełnie inny zarzut do XC90. W wersji D5 pod maską znalazł się czterocylindrowy diesel o mocy 225 koni, który kompletnie nie pasuje do całości. Na autostradzie brakuje mu wszystkiego – mocy, momentu obrotowego, a dźwiękami, jakie z siebie wydaje, potrafi popsuć całą przyjemność serwowaną przez panów Bowersa i Wilkinsa. To trochę tak, jakbyście wybudowali nowoczesny, piękny dom i zainstalowali w nim piec węglowy. To boli, szczególnie że zawieszenie i układ kierowniczy XC90 są na tak wysokim poziomie, że... Co tu dużo gadać, to pierwsze volvo, które w tych kategoriach może nawiązać równą walkę z niemieckimi tuzami.
Bardzo spodobał mi się ten samochód. Bardzo. Poza silnikiem. Dlatego nie mogę się doczekać przejażdżki 320-konną wersją benzynową T6, a jeszcze bardziej 400-konnym hybrydowym T8. Czuję przez skórę, że w tym ostatnim wydaniu będzie to samochód, który szczerze chciałbym postawić w swoim garażu. Co prawda sam jeździłbym nim pewnie wyłącznie w weekendy, ale w tygodniu świetnie sprawdziłby się w rękach mojej żony, która już wersję D5 nazwała „pierwszym volvo, które chciałaby mieć”. A takie słowa w jej ustach mówią o tym aucie więcej niż wszystko to, co ja tu napisałem.