Efektem kryzysu konstytucyjnego jest wyniesienie zasady wyższości Sejmu nad innymi organami do rangi reguły ustrojowej. Prawo jest ważną rzeczą, ale prawo to nie świętość. Nad prawem jest dobro narodu. Jeżeli prawo to dobro zaburza, nie wolno nam uważać tego za coś, czego nie możemy naruszyć - mówił marszałek senior Kornel Morawiecki, który wywodzi się z ugrupowania skonfederowanego z PiS. W istniejącym stanie prawnym decyzje podjęte przez Sejm są obowiązujące. To uchwały podjęte przez najwyższy organ uchwałodawczy wybrany przez naród - wtórował mu wczoraj prezydent Andrzej Duda, uzasadniając swoje decyzje.

Reklama
Wojna o Trybunał Konstytucyjny, którą rozpoczęła w czerwcu 2015 r. rządząca wówczas Platforma Obywatelska, doprowadziła do tego, że w Polsce system parlamentarno-gabinetowy zamieniono na parlamentarno-komitetowy. Cała władza należy do Sejmu. Jak w konstytucji jakobińskiej z 1793 r., szwajcarskiej z 2000 r. czy ustawach Komuny Paryskiej z drugiej połowy XIX w.
W Paryżu w 1871 r. w zasadzie obowiązywała jakaś forma demokracji. Radę komuny wybrano przy 47-procentowej frekwencji. Panował pluralizm. Mimo sporów wewnętrznych między radykalnymi republikanami, blankistami i proudhonistami udawało jej się nawet dość skutecznie wprowadzać rewolucję społeczną. Ustalono płacę minimalną, żywność była dostępna dla wszystkich, uregulowano kwestie czynszu, tak by przedstawiciele narodu nie lądowali na bruku.
Mimo to Komunę zapamiętamy nie z powodu tych reform, ale z tego, że głównym rezultatem jej działalności był demontaż państwa i chaos, który symbolizowały paradoksalne losy komunarda Maurycego i wersalczyka Jana z powieści "Klęska" Emila Zoli. Pierwszy jest intelektualistą, drugi zwykłym chłopem. Obaj przegrywają jako substraty nieprzemyślanej i radykalnej zmiany, w której walka ze skompromitowanym starym układem została postawiona ponad prawo.
Nikt z przedstawicieli PiS i przystawek partii rządzącej nie sformułował do tej pory wprost zasady, według której działa obecnie państwo. Opozycja przekonuje, że jesteśmy o krok od zbudowania w Polsce co najmniej wzorowanej na- orbanowskiej - demokracji nieliberalnej. Bardziej radykalna jej część domaga się kompromitującej debaty w Parlamencie Europejskim, która odpowie na pytanie, jak bardzo zbliżyliśmy się do rządów autokratycznych. Precyzyjną diagnozą obecnej sytuacji byłoby przyznanie wprost, że wchodzimy w okres komitetowego ludowładztwa. W standardzie daleko od Szwajcarii. Raczej gdzieś między Ukrainą a Niemcami. I z obawą, że wszystkie strony tego konfliktu podzielą los Maurycego i Jana.