W czasach zdominowanych przez bezduszną niemiecko-koreańsko-japońską technologię przyda się rzecz, przy pomocy której będziemy mogli wysłać wiadomość do Audi, BMW i Porsche: „Patrzcie! Zrobiliśmy coś, co zwali was z nóg”. Zrobiliśmy wódkę, która ma tablicę rejestracyjną i wycieraczki. To smok wawelski na kołach. To pierogi faszerowane stalą i smażone na oleju silnikowym. To Piłsudski, Solidarność, bitwa pod Grunwaldem, kiełbasa i zespół Vader. To nasz znak narodowy.
Niestety, obawiam się, że wcale tak nie będzie. Bo Hussarya nie jest polska. Jak wyczytałem tu i ówdzie, jej silnik produkuje Chevrolet, który tak bardzo nienawidzi naszego kraju, że dwa lata temu zamknął u nas wszystkie salony samochodowe. Skrzynia biegów powstaje gdzieś we Włoszech (albo w Australii), chłodnice i pompy pochodzą z Wielkiej Brytanii, a zawieszenie dostrajał Lee Noble, który – jak mogę się tylko domyślać – nie pochodzi z Rzeszowa. Nawet lakier do tego auta opracowali Amerykanie. Wszystko to wysyłane jest statkami, pociągami i samolotami do szopy w centralnej Polsce, gdzie skręcane i sklejane jest do kupy przez grupę wariatów, którzy od pięciu lat średnio raz na tydzień wydają taki sam komunikat: „Już prawie skończyliśmy”. I marzą o tym, że pewnego dnia ich dzieło wykonane z resztek zalegających w zagranicznych magazynach zetrze w pył Ferrari, Lamborghini i Porsche. Podsumowując, wszystko to wygląda tak, jakbyście kupili szafę Ikei, zmontowali ją w przedpokoju swojego domu (w zaledwie pół roku) i uznali, że w związku z tym jesteście jej producentem.
Doceniam fakt, że ktoś próbuje nadać sens oksymoronowi „polski samochód”, niemniej nie wydaje mi się, aby dobrą drogą do tego był akurat supercar. Owszem, zapewnienia producenta Hussaryi o jej osiągach brzmią obiecująco (3,2 sekundy do setki i prędkość maksymalna 340 km/h), niemniej – biorąc pod uwagę metkę „Made in Poland” – cena na poziomie 160 tys. euro wydaje się nieco przesadzona. Myślę, że o jakieś 159 tys. euro.
Reklama
Sęk w tym, że za podobne pieniądze możecie mieć perfekcyjne pod względem technicznym porsche 911 GTS, przystojnego astona martina V8 vantage, wściekle narwanego mercedesa AMG GT S lub obezwładniające urodą i dźwiękiem maserati gran turismo. Ewentualnie 24 egzemplarze dacii logan, co – jeśli mam być szczery – w chwili obecnej również wydaje mi się rozsądniejszym wyborem niż arrinera. Możliwe, że zmienię zdanie, gdy przejadę się seryjną, dokończoną hussaryą. Jednak straciłem już nadzieję, że ten dzień kiedykolwiek nadejdzie. Dlatego na razie musi mi wystarczyć audi RS6, które od poniedziałku stoi na moim podjeździe i w wersji podstawowej kosztuje 200 tys. zł mniej niż polskie superauto. I ma nad nim tę przewagę, że na masce wozi znaczek Audi. Poza tym we wnętrzu mieści pięć osób, pod maską – 560 koni, a do setki przyspiesza w niecałe 4 sekundy. Wszystko to brzmiało dla mnie tak smakowicie, że wyjątkowo nie wdawałem się w żadne towarzyskie rozmowy z człowiekiem wydającym mi auto, tylko po prostu wsiadłem i ruszyłem w drogę. Drogę, która okazała się jednym wielkim utrapieniem. Głównie dlatego, że zawieszenie RS6 okazało się wykonane z betonu – jest tak twarde, że przy każdym najechaniu na białą linię oddzielającą pasy ruchu słyszałem, jak trzeszczy mi kręgosłup. Z kolei nawet najdelikatniejsze wciśnięcie pedału gazu kończyło się czymś w rodzaju niewielkiej eksplozji nuklearnej – po prostu nagle zaczynałem jechać, jakbym cały płonął, choć wcale tego nie chciałem. Dla odmiany przy każdym zdjęciu nogi z gazu odruchowo kuliłem głowę, bo wydawało mi się, że ktoś właśnie ostrzeliwuje mnie z karabinu maszynowego – tak hałasował układ wydechowy.
Jeszcze tego samego dnia miałem pojechać z dziećmi do oddalonego o zaledwie pięć kilometrów parku, ale już po dwóch minutach byliśmy w drodze powrotnej do domu. Dokładnie tyle czasu upłynęło od chwili, gdy zatrzasnęły za sobą drzwi, do momentu, w którym zaczęły dławić się własnymi wymiocinami. Starałem się je uspokoić, zmieniając stację radiową na taką z łagodniejszą muzyką, ale jedyne, co udało mi się osiągnąć, to połączyć z numerem alarmowym – po prostu nie mogłem trafić w odpowiedni przycisk. Przypomniałem sobie wówczas, że jak byłem małym chłopcem i spędzałem wakacje na wsi, to dziadek przy okazji różnych prac polowych woził mnie na taczce. RS6 oferuje dokładnie taki sam komfort resorowania jak tamta taczka.
Następnego ranka, z ewidentnymi objawami nerwicy, wyjechałem z domu i chciałem poprosić nawigację, by wskazała mi najkrótszą drogę do Sochaczewa, ale oczywiście nie udało mi się trafić we właściwe litery i po chwili damski głos poinformował mnie, że zaczyna prowadzenie do Soavimbahoaka na Madagaskarze. Oczywiście natychmiast zapragnąłem go uciszyć. Zacząłem naciskać różne rzeczy na konsoli środkowej, aż trafiłem na przycisk „Car”. Wówczas zdarzył się cud – RS6 stało się miękkie jak masło, które cały dzień leżało na słońcu. Komfortowe niczym wakacje w hotelu Kempinski. Pokorne i uległe jak pracownicy TVP. Innymi słowy, stało się całkowicie normalnym audi A6. Stało się rewelacyjne. I ta dwulicowość cholernie mi się w nim spodobała.
W niedalekiej przeszłości jeździłem już RS6, ale wówczas nie wywarło na mnie dobrego wrażenia – wydało mi się szybkie, ale ociężałe i zbyt majestatyczne, jak na sportowy wóz. Zmieniłem jednak zdanie, bo tym razem poprowadziłem je w zupełnie innych warunkach. Codziennie rano i wieczorem muszę przejechać siedem kilometrów krętą drogą wiodącą przez pola, o której zapomniały wszystkie służby miejskie. Gdy spadł śnieg, rzeczywista prędkość, jaką można było na niej osiągnąć, wynosiła 7 km/h. Ale nie dla audi. Nim jechałem grubo powyżej 100 km/h, wciskałem pedał gazu tak, jakbym uciekał przed funkcjonariuszami zakładu psychiatrycznego, z którego przed chwilą udało mi się uciec. Miałem przy tym uśmiech tak szeroki, jakby ktoś poprzecinał mi kąciki ust żyletką aż do nasady uszu. Wydaje mi się, że przycisk samochodziku wpadającego w poślizg umieszczony na desce rozdzielczej tak naprawdę wcale nie wyłącza kontroli trakcji – on dezaktywuje wszystkie prawa fizyki. Nie wiem, z czego Niemcy zbudowali napęd tego auta i jak on działa z technicznego punktu widzenia. Wiem jednak, że to właśnie dzięki niemu RS6 łączy ze sobą rzeczy niemożliwe: z jednej strony wytwarza taką ilość adrenaliny, że w pewnym momencie zaczynacie się nią dławić, z drugiej zaś – cały czas daje poczucie pewności, że jedyne, co może wam się nie udać, jest dopranie bielizny po przejażdżce.
Wjeżdżając na autostradę, już na pasie do rozpędzania się bez trudu osiągniecie 200 km/h. Podczas przyspieszania czujecie, jak gałki oczne przywierają wam do potylicy, a przełyk ze wszelkich sił stara się powstrzymać zawartość żołądka przed wydostaniem się na zewnątrz. Ale już samo podróżowanie ze stałą prędkością 200 km/h jest relaksujące jak kąpiel w wannie. Wskazówka obrotomierza ledwo opiera się wówczas o cyfrę 3, dzięki czemu jest cicho, a wy odnosicie wrażenie, że wykorzystujecie najwyżej 30 proc. całej mocy auta. Robi się dość nudno, w związku z czym postanawiacie wcisnąć gaz mocniej i przyspieszyć do 250 km/h – a trwa to krócej niż przeczytanie tego zdania. I nadal nie robi na was wrażenia, bo audi pozostaje stabilne i niewzruszone jak Mont Blanc. A dźwięki, jakie przy tym wszystkim z siebie wydaje, sprawiają, że zapominacie o włączeniu radia. W trybie komfortowym to lekka, przyjemna dla ucha chrypka, coś jak mruczący pod nosem Tom Jones. W trybie sportowym to już Tom Araya ze Slayera sapiący jak astmatyk po wejściu na ostatnie piętro Burdż Chalifa. W dodatku z zapaleniem oskrzeli, kaszlący i plujący flegmą. Dokładnie tak brzmi RS6, gdy przyciśnie się je do ściany.
Owszem, są auta, które swoimi możliwościami wywołują we mnie jeszcze głośniejsze okrzyki zachwytu i radości. Ale one nie pomieszczą wygodnie żony, dwójki albo i trójki dzieci, pięciu walizek, wózka, wanienki, dmuchanego zamku, pralki, stołu bilardowego itd. A audi owszem. Dziś z powodzeniem możecie wykorzystać je do przeprowadzki albo wypadu na wakacje, a już jutro do tego, by zmiażdżyć jakieś polskie superauto na torze wyścigowym. W poniedziałek rano będziecie w nim wyglądali na poważnego biznesmena, a wieczorem na pustej, wiodącej przez pola drodze ubawicie się jak dziecko.
Innymi słowy, w przypadku RS6 nie kupujecie jednego auta, lecz dwa. Tyle że zamiast fizycznie przesiadać się z jednego do drugiego, po prostu wciskacie przycisk przy skrzyni biegów, a następnie pedał gazu. I to już naprawdę wystarczy do tego, żeby w ułamku sekundy przenieść się z wypełnionej ciepłą wodą wanny z hydromasażem do przerębla na środku Morza Barentsa. Dlatego wydaje mi się warte każdej z 530 tys. złotówek, jakie trzeba na nie wydać. Czy zatem bym je kupił? Nie. Bo za te same pieniądze naprawdę można mieć dwa auta: 320-konne A6 Avant TDI, które pali połowę mniej i jako wóz rodzinny jest jeszcze lepsze od RS6, a do tego RS3, które z kolei zapewnia więcej dziecięcej frajdy z jazdy. Niewykluczone, że po tej transakcji zostanie wam jeszcze trochę grosza w kieszeni – możecie wtedy udać się na giełdę do Słomczyna, kupić trochę używanych części i spróbować złożyć z nich jakiś nowy polski samochód. Mój trzyletni syn może wam pomóc zaprojektować karoserię. Nauczył się prosto trzymać kredki, więc świetnie się do tego nadaje.