Dla jednych historia „Népszabadság” stanowi przestrogę, do czego prowadzi nieograniczona niczym władza. Dla innych to przykład, jak należy podejmować niekoniecznie popularne decyzje ekonomiczne. Ta sprawa może być też punktem wyjścia do szerszego spojrzenia, w jaki sposób rządzący Fidesz dopasowuje do własnych potrzeb węgierski rynek medialny.
Gdy przeciętny Węgier włączy telewizor, ma do wyboru kilkanaście podstawowych kanałów, w tym siedem państwowych. Główną funkcję informacyjną pełni kanał M1. Do prorządowych można także zaliczyć TV2, kupioną przez bliskiego premierowi Viktorowi Orbánowi reżysera Andy’ego Vajnę. Po stronie opozycyjnej znajdują ATV oraz Hír TV. Gdzieś pośrodku jest jeszcze RTL Klub. Ciekawa jest historia dwóch ostatnich kanałów. W pierwszym przypadku o lokacji na osi pro- bądź antyrządowości zadecydowały kalkulacje ekonomiczne, w drugim – personalne relacje z władzami. Początkowo RTL Klub nie ukrywał narracji antyrządowej. Wszystko zmieniło się przed dwoma laty, gdy rząd wprowadził na chwilę podatek reklamowy, zwany podatkiem RTL, bo to właśnie ta stacja zapłaciłaby najwięcej – nawet 30 mld forintów (430 mln zł) rocznie. W 2015 r., po zastrzeżeniach Unii Europejskiej, został on zmieniony z progresywnego (nawet 20 proc.) na liniowy, a stawkę obniżono do 5,3 proc. dochodu netto. Po wprowadzeniu zmian antyorbanowska retoryka RTL Klubu zelżała.
Inaczej ma się sytuacja w przypadku Hír TV. Właścicielem stacji jest magnat medialny Lajos Simicska. W skład koncernu poza telewizją wchodzą także dziennik „Magyar Nemzet” oraz Lánchíd Rádió. Poprzez powiązania z rozmaitymi firmami do portfolio Simicski można także włączyć tygodnik „Heti Válasz”. Jeszcze do 2015 r. były to media budujące przekaz Fideszu. To im w dużej mierze partia zawdzięcza przejęcie władzy w 2010 r. Konflikt Simicski z premierem Orbánem zniszczył ten sojusz. Fidesz przestał kontrolować media inne niż publiczne.
Reklama
Tymczasem w 2014 r. dziennikarz András Pethő opublikował na portalu Origo.hu serię artykułów dotyczących kilku kosztujących krocie podróży szefa gabinetu Orbána do Londynu. Artykuł odbił się na rokowaniach, które prowadził z rządem właściciel Origo.hu, Magyar Telekom. Artykuł usunięto ze strony, a Pethő i redaktor naczelny odeszli z portalu. Origo.hu straciło antyrządowy sznyt. Podobnie stało się z innym poczytnym portalem Vs.hu, kiedy w kwietniu 2016 r. wybuchła afera związana z Narodowym Bankiem Węgier, który potajemnie inwestował zyski w dość osobliwe projekty. Grupa NWM, właściciel Vs.hu, otrzymała w wyniku takich transakcji 650 mln forintów (9 mln zł). Z portalu odeszło 12 dziennikarzy, w tym redaktor naczelny. Vs.hu przestał się liczyć.
Dziś rządowi nie sprzyjają trzy główne portale: Index.hu, 24.hu i 444.hu. Ta ostatnia strona była inspiracją przy tworzeniu prorządowego 888.hu, mającego być odpowiedzią na „zagubienie młodych ludzi informowanych jedynie przez lewicowe media”, jak opowiadał minister zasobów ludzkich Zoltán Balog, owymi zagubionymi miały być dziesiątki tysięcy Węgrów, którzy sprzeciwiali się pomysłowi opodatkowania korzystania z internetu (rząd w wyniku protestów zamroził ten projekt). Na czele 888.hu stanął Gábor Fodor, dyrektor prorządowego think tanku Századvég. Przenikanie się polityki, dziennikarstwa i nauki to nad Balatonem nowa norma. Coraz głośniej mówi się o problemach Index.hu, związanych z wycofaniem się z Węgier jego właściciela. Zoltán Spéder, bliski Fideszowi miliarder, do zarządzania nim utworzył spółkę celową. Część dziennikarzy uważa, że to zapowiedź sprzedaży i możliwości powtórki z historii „Népszabadság”.
Poza głównymi portalami są także strony dla bardziej wytrawnych odbiorców, np. zajmujące się dziennikarstwem śledczym, jak Átlátszó lub Direkt36. Ten ostatni portal brał udział w badaniu afery Panama Papers, a jednym z jego założycieli był wspomniany András Pethő. Dziennikarz przyznaje w rozmowie z DGP, że nie jest w stanie udowodnić, iż za zawieszeniem „Népszabadság” stoi rząd lub sam Viktor Orbán. Tło jest jednak zastanawiające. Tuż po 60. rocznicy powstania węgierskiego zakomunikowano, że Mediaworks, w którego skład poza „Népszabadság” wchodzą także poczytne gazety regionalne, nabyła spółka Opimus Press, której właścicielem jest Lőrinc Mészáros. To związany z Fideszem burmistrz Felcsút. Pojawiają się także pogłoski o chęci wykupienia przez inną firmę tygodnika „Figyelő”, co pozwoliłoby wejść na rynek tygodników po zmianie orientacji przez ongiś proorbánowski „Heti Válasz”.
Zwolennicy rządu przekonują, że zamknięcie „Népszabadság” to konsekwencja złej sytuacji ekonomicznej. Przez ostatnie 10 lat sprzedaż „Népszabadság” spadła o prawie o 75 proc., poniżej 40 tys. egzemplarzy. Dogmatyczne traktowanie wyników sprzedaży nie uwzględnia jednak ogólnego trendu drastycznych spadków czytelnictwa prasy drukowanej. Problem pojawia się też na poziomie miarodajności przytaczanych danych. Opierają się one na badaniach czytelnictwa prasy, które nie obejmują głównych tytułów sprzyjających rządowi, jak „Magyar Idők” czy „Magyar Hírlap”. Dlaczego? Nie wiadomo. A sam „Magyar Idők” to wręcz przedłużenie biura prasowego kancelarii premiera. To nie kto inny jak sam Orbán apelował, aby biznesmeni o prawicowych poglądach pomogli założyć i wypromować nowy organ komunikacyjny rządu.
Na razie Orbán nie musi na gwałt budować sprzyjających mu mediów, ponieważ na Węgrzech nie ma siły politycznej, która odebrałaby koalicji Fidesz-KDNP zwycięstwo w wyborach w 2018 r. Jednak doświadczenie każe władzom zawczasu szykować się do totalnej ofensywy medialnej. Także dlatego, że w przypadku porażki media publiczne zostaną przejęte przez konkurencję. Budowa nowego koncernu medialnego jest możliwa dzięki pomocy lojalnych elit, jednak i na nią trzeba zapracować. Premier wie, że nie zadowoliliby się oni wątpliwymi zyskami ze sprzedaży prasy. Zapłatę otrzymują w zleceniach emisji płatnych materiałów przygotowywanych przez administrację czy w wygrywanych przetargach na działalność pozamedialną.
Do zbudowania pozostają jeszcze zwłaszcza duży kanał telewizji (tutaj nieoceniona może być rola Vajny i jego TV2) oraz stacja radiowa. Tylko wtedy możliwe będzie stworzenie spójnego przekazu medialnego. Ten medal ma jednak także drugą stronę: w każdym medium do znudzenia widzi się, czyta i słyszy to samo. Testem takiej działalności jest kampania wymierzona aktualnie w skrajnie prawicowy Jobbik, związana z niepoparciem przez to ugrupowanie zmiany konstytucji. Głównym orężem przeciwko tej partii stała się TV2. Niepokojące tendencje potwierdza sondaż Publicus Intézet przeprowadzony już po zawieszeniu „Népszabadság”. 59 proc. ankietowanych stwierdziło w nim, że na Węgrzech ogranicza się wolność prasy, a media publiczne prezentują jednostronną narrację. Taki sam odsetek respondentów wskazuje, że żaden wcześniejszy rząd nie ingerował do tego stopnia w przekaz medialny. Większość jest zdania, że na Węgrzech próżno szukać mediów niezależnych od koalicji Fidesz-KDNP.
Budowanie prostych paraleli z polskim rynkiem medialnym byłoby jednak błędem. Nad Wisłą nawet te media, który określilibyśmy mianem prorządowych, nie są skonsolidowane. Między nimi toczą się gry, a budowany przekaz nie jest spójny. Ich właścicielami nie są wyłącznie biznesmeni, a sama partia władzy nie może nikomu jeszcze zaproponować transakcji wiązanej. Kontrola nad przekazem na Węgrzech jest dużo bardziej zaawansowana.
59 proc. respondentów twierdzi, że na Węgrzech ogranicza się wolność prasy, a media publiczne prezentują jednostronną narrację. Tyle samo, że żaden rząd wcześniej nie ingerował aż tak w przekaz medialny. I że próżno dziś w kraju szukać mediów niezależnych od koalicji Fidesz-KDNP