W polskiej debacie publicznej ta specyficzna pedagogika strachu zagościła tak mocno, że zaczęliśmy ją traktować jako coś zupełnie zwykłego. Straszą nas? No, widocznie muszą. A może jednak nie muszą. Co jeśli zarządzanie lękami oraz poprzez lęki jest po prostu kluczowym narzędziem w arsenale politycznym obu stron rządzącego nami od ponad dekady postsolidarnościowego duopolu, bo brak w nim innych?
Może nie jesteśmy idealni, ale chyba nie chcecie, żeby Polską zaczęli rządzi ci szaleńcy! - ten argument przez lata służył obozowi liberalnemu za główną polityczną rację. Było to szczególnie widoczne w okresach, gdy PO ewidentnie brakowało pomysłów na rządzenie. Wtedy wyciągała z szuflady starą, sięgającą jeszcze lat 90. opowieść o ksenofobicznej, nacjonalistycznej, endeckiej, klerykalnej, zamordystycznej, autorytarnej i prostackiej prawicy. Co bardziej radykalni dorzucali jeszcze antysemityzm czy skłonności faszystowskie. I już strach był gotowy. Można go było pokazać i ogłosić: Nie chcesz jego powrotu? To popieraj nas. Nawet jeśli nie jesteśmy doskonałym spełnieniem twojej prywatnej politycznej utopii.
Prawica ten trik po swojemu skopiowała. Tak powstała pielęgnowana w obozie PiS przez całą minioną dekadę opowieść o straszliwych liberałach. Spadkobiercach wszystkiego, co najgorsze w polskiej historii, zdrajcach ojczyzny skłonnych zaprzedać dobro publiczne obcym mocarstwom w imię realizacji prywatnych interesów. Sytych i pustych w środku elitarystach, których jedynym programem jest bezmyślne kopiowanie zachodnich wzorców. Bez wyczucia lokalnej polskiej specyfiki.
Tak zarysowana polityczna narracja sprawia, że wybory nie są demokratyczną grą i rywalizacją na pomysły. Tylko wojną Dobra ze Złem. Nie możesz już dłużej znieść tych potworów? To nas popieraj. Nawet jeśli nie jesteśmy doskonałym spełnieniem twojej własnej politycznej utopii.
Jak to możliwe, że pedagogika strachu tak dobrze zakiełkowała na polskim gruncie? Mnie najbardziej przekonuje przypuszczenie, że to przez specyficzną genealogię polityczną PO i PiS. Oba ugrupowania wywodzą się wprost z jednej postsolidarnościowej formacji politycznej, a zwycięska walka ze schyłkową komuną wciąż pozostaje dla ich przywódców politycznych (Kaczyński, Tusk, Schetyna) czy liderów opinii doświadczeniem formacyjnym.
Młodsze pokolenie niby też już jest na szczycie, ale wciąż raczej reprodukuje klisze suflowane im przez generację ojców założycieli. To sprawia, że dusza PO-PiS uformowana jest więc na rozegranej dekady temu walce. "Nas", opozycji antykomunistycznej, z "nimi". W tamtym układzie "my" mieliśmy rację absolutną: moralną (system był oparty na zakłamaniu), historyczną (upadł Związek Radziecki), a nawet ekonomiczną (PRL zbankrutował). A "oni" byli po prostu źli, głupi i zakłamani.
Ten polityczny manicheizm (białe jest białe, czarne jest czarne, nie ma szarości) w czasie wojny oczywiście pomaga, bo uwalnia od różnego rodzaju dylematów (może „tamci” nie są jednak złem wcielonym). Prawda o wojnie jest jednak taka, że po wyjściu z okopów bardzo trudno jest wrócić do normalnego życia w społeczeństwie. Zwłaszcza demokratycznym, gdzie manicheizm powinien ustąpić miejsca pluralizmowi. Patrząc na nasz postsolidarnościowy PO-PiS, widzimy wyraźnie, że ten nie ustąpił. I gdy wróg został pokonany (porażka postkomuny w wyborach 2005 r.), PO-PiS szybko zwrócił swój manichejski zapał przeciwko sobie. Tworząc opisane powyżej zjawisko pedagogiki strachu.
Niestety to rządzenie przez straszenie poczyniło wielkie spustoszenia w naszej debacie publicznej. Uderzając w i tak słaby w Polsce poziom wzajemnego zaufania. Który jest spoiwem każdego dobrze zorganizowanego społeczeństwa. Bez zaufania nie będzie sensownego państwa dobrobytu, niezależnego (ani od polityków, ani od klas uprzywilejowanych) sądownictwa i mediów ani sensownych związków zawodowych.
Ale nie tylko o zaufanie chodzi. Rządzenie przez straszenie prowadzi również do alienacji obywateli. To trochę jak w biznesie, w którym każdy podręcznik zarządzania zaczyna się od klasycznej już teorii X i Y psychologa społecznego Douglasa McGregora. Głosi ona, że jeśli menedżer chce być naprawdę skuteczny, to musi wyjść poza motywowanie swoich pracowników ciągłym straszeniem i stawianiem coraz to nowych, niemożliwych do realizacji celów. Takie zarządzanie (owa teoria X) jest najłatwiejsze, ale krótkowzroczne. Zadziała jedynie na najbardziej bierną część załogi. Ich faktycznie zmobilizuje. Pozostałych jednak zdemotywuje. I to mocno.
McGregor radził więc, by poszerzyć wachlarz środków motywacyjnych o teorię Y, która zakłada, że na pokładzie są również osoby ambitne i pełne inwencji. Ich straszyć nie wolno. Trzeba ich raczej zachęcać, usuwając z drogi przeszkody utrudniające pełną samorealizację. Wtedy nie braknie im zapału. Pod koniec życia McGregor pracował jeszcze nad teorią Z. Idącą ponoć dalej i stawiającą na zespołowość, zaangażowanie pracowników w sprawy firmy i dbałość o dobry przepływ informacji.