Jak działa Poczta Polska wie każdy, kto się z nią zderzył. Najwięcej na ten temat do opowiedzenia mieliby ci, na których spadło nieszczęście o nazwie "list polecony". Już same przejścia i doznane uszczerbki na zdrowiu z jego powodu, to epopeje na miarę "Władcy pierścieni". Jeśli listonosz kogoś szczególnie nienawidzi, wówczas, gdy tylko trafi się okazja, zostawia mu w skrzynce awizo. Tak obdarowany nieszczęśnik przeważnie nie ma dość odwagi, żeby uchylić się od wyprawy do placówki Poczty Polskiej. Nawet, kiedy dobrze wie, co go tam czeka. Przed drzwiami musi wziąć głęboki oddech, a potem przejść próg przedsionka piekła.
A za drzwiami, jak to zwykle w piekle: ciasno, duszno i gorąco. Wszystko po to, żeby kłębiący się tłum pechowców poczuł kiedyś smak wielkiego szczęścia, gdy zdarzy się komuś doświadczyć dostarczenia listu poleconego do rąk własnych. Pod dwóch godzinach tortur, zadawanych sobie wzajemnie przez rozwścieczonych do białości potępieńców (prym wiodą w tym emeryci), najsilniejszym fizycznie udaje się dobrnąć do okienka. Tam skazana na wieczne męki urzędniczka przekazuje informację, że listonosz rano zabrał list polecony, chcąc znów obdarować awizo ulubionego pechowca...
To niezmienne od narodzin III RP piekło, mające rozmach wizji Dantego, może zniknąć z dnia na dzień. Wszystko dzięki zakazowi handlu w niedzielę. Jak to często z polskim prawem bywa, ustawa to składa się głównie z wyjątków od reguły. W każdą niedzielę mogą legalnie świadczyć usługi i prowadzić sprzedaż placówki pocztowe. Dzięki temu już wkrótce wszystkie "Żabki" i "Freshmarkety" takowymi się staną. Centrala spółki Żabka Polska, po tym jak nawiązała współpracę z Pocztą Polską oraz DHL, już rozsyła do swych franczyzobiorców nalepki na drzwi z napisem „Placówka pocztowa”.
Jako że konkurencja nie śpi, należy się spodziewać, iż wkrótce obsługą ludzi spragnionych odebrania listu lub paczki zajmą się wszystkie sklepy, znane dotąd ze sprzedaży wyrobów monopolowych. Gigantyczne poczty mogą pojawić się w miejscach, gdzie dotąd ludzie natrafiali na hipermarkety. No chyba że dla odróżnienia się od konkurencji wybiorą bycie: stacją benzynową, dworcem kolejowym, a w przypadku najambitniejszych sieci, lotniskiem lub nawet portem morskim. Wpisując się tym samym na listę wyjątków przewidzianych ustawowo.
Tym sposobem dzięki jednemu zakazowi może nastąpić w Polsce gwałtowny wzrost liczby placówek związanych nie tylko z listami poleconymi, ale też transportem publicznym i żeglugą oceaniczną. Jedynie zakładów pogrzebowych (również są ujęte na liście wyjątków) zapewne nie przybędzie. Mimo wszystko zakup świeżych bułeczek w niedzielny poranek akurat tam może trochę psuć apetyt.
Nikogo w Kraju nad Wisłą zjawisko takiej transformacji sklepów specjalnie nie zdziwi. Tu każdy prawny zakaz przyjmowany jest jako wielkie wyzwanie intelektualne. Natychmiast wszyscy zaczynają kombinować, jak by go tu łatwo ominąć. Umysłowy wysiłek jednostek szybko łączy się w zbiorową pracę całego narodu. Jej efekty potrafią zadziwiać świat. W końcu przecież II Rzesza w krótszym czasie potrafiła doprowadzić carską Rosję do rewolucji, wykrwawić Francję i zagrozić imperialnej pozycji Wielkiej Brytanii, niż poradzić sobie z wozem Michała Drzymały. A Niemcy rozeźlili polskiego chłopa jedynie zakazem wznoszenia nieruchomości na prywatnej posesji, bez urzędowego pozwolenia.
Fenomen reakcji na zakazy (zwłaszcza te surowe) powinien w końcu zastanowić rządzących. Tymczasem od dekad niezmiennie wierzą oni, iż jeśli wprowadzą przepis czegoś zabraniający, to obywatele zaczną go przestrzegać. Już ta wiara, wykazywana przez kolejne ekipy, stanowi frapującą zagadkę. Przecież nikt nie rodzi się od razu politykiem, każdy choć przez moment jest zwykłym Polakiem. Widocznie jednak, gdy Polak zajmie się polityką, natychmiast dotyka go amnezja, która sprawia, że totalnie zapomina on, jak myślą i działają rodacy. Dotąd jedynym lekarstwem na tę przypadłość było definitywne wykopanie chorego z polityki. Wówczas błyskawicznie odzyskiwał pamięć. Niekoniecznie przy tym potrafiąc przyznać się do błędów.
Brak zdolności do zapamiętania przez przywódców, jak obywatele postrzegają otaczającą rzeczywistość oraz jak działają, jest zapewne jedną z głównych przyczyn niewykorzystywania do końca potencjału drzemiącego w narodzie. Z tego powodu wedle szacunków Eurostatu, przy obecnym tempie wzrostu polskiego PKB nasz poziom życia ma szansę zbliżyć się do niemieckiego w roku 2072. Czyli niewielu czytających te słowa ma szansę przed zgonem osobiście zakosztować dobrobytu naszych zachodnich sąsiadów (no chyba, że wybiorą emigrację za Odrę).
Gdyby jednak premier Morawiecki zechciał sobie przypomnieć, co kieruje zwykłymi Polakami i przyjrzał się efektom wprowadzenia zakazu handlu w niedzielę, otworzyłaby się szansa na skok cywilizacyjny. Być może zbliżony do tego, jaki niegdyś wykonała Japonia, a jaki obecnie jest dziełem Chin. Skoro jedna ustawa czegoś zabraniająca daje tyle różnorodnych efektów, trzeba pójść za ciosem.
Na początek należałoby błyskawicznie zająć się nowelizacją ustawy o elektromobilności i paliwach alternatywnych. Skoro zakłada ona, że już za siedem lat po drogach III RP będzie śmigać milion pojazdów elektrycznych, to bez zbędnego czekania powinno się ich zabronić. Zwłaszcza tych rodzimej konstrukcji. Jedynie dzięki temu zaistnieje szansa, żeby ów milion samochodów na prąd ze sfery wyobraźni przeniósł się do świata realnego.
Choć jeśli tak marzy nam się naprawdę wielki skok, to trzeba pisać ustawę zakazującą, i to najlepiej surowo, wszelkich samochodów latających. Nad takimi konstrukcjami intensywnie pracuje m.in. chiński holding Zheijang Geely, który wykupił szwedzki koncern samochodowy Volvo. Gdyby latające samochody weszły do masowego użycia, oznaczałoby to rewolucję ekonomiczno-społeczną na miarę tej, jaką niegdyś przyniosło wyparcie zaprzęgów konnych przez automobile. Oto budowane za olbrzymie środki drogi i autostrady stopniowo przestałyby być potrzebne, generując jedynie koszty. Zróbmy więc rządowy zakaz, a potem Polska zaroi się od latający aut. Wówczas Komisja Europejska mogłaby ciąć środki unijne dla Europy Środkowej do woli, a nawet zabrać sobie na zawsze wybudowane za nie autostrady.
Zresztą całą UE można by rzucić na kolana konsekwentną polityką zakazów. Aż dziw bierze, że rząd nadal na to nie wpadł, ograniczając się do marnego zakaziku handlu w dni niedzielno-świąteczne. Dzięki któremu poprawi się jakość usług pocztowych, no i może przybędzie nam kilka portów morskich na południu kraju.