Podobnie jest z pomysłami budowy nowego polskiego czołgu, które pojawiają się ostatnio w kręgach rządowo-przemysłowych. Możemy sobie o tym pogadać, ale to niewiele zmieni, efektów nie będzie. Poniżej kilka powodów takiego stanu rzeczy.

Reklama

Po pierwsze, by w ogóle zacząć prace nad takim pomysłem potrzebne są tzw. ZTTy, czyli założenia taktycznie techniczne, które musi ustalić Wojsko Polskie samo ze sobą. Wypracowanie tego, pogodzenie różnych frakcji w mundurach, a także dodatkowo uwzględnienie interesów różnych lobbystów przemysłowych, zajmie lata. I znając historię, wymagania wojskowych będą tak kosmiczne i chcące pogodzić ogień z wodą, że trzeba je będzie kolejne lata urealniać.

Po drugie, nawet jeśli już będziemy wiedzieli co chcemy, to będziemy musieli znaleźć na projekt finansowanie. I nie chodzi tu o zwyczajowe przepalanie przez zbrojeniówkę pieniędzy z Narodowego Centrum Badań i Rozwoju jak to miało miejsce np. przy projektowaniu wozu wsparcia bezpośredniego, gdzie po wydaniu kilkudziesięciu mln zł nie otrzymaliśmy praktycznie żadnego efektu. Tu chodzi o co najmniej setki, a być może miliardy złotych. Poza samą kwotą, równie ważna jest stabilność finansowania. Przy zmieniających się ciągle w MON koncepcjach, przy radykalnej rotacji kadr w kierownictwie resortu, nie wydaje się to możliwe.

Ale nie bądźmy realistami. Na moment załóżmy różowe okulary i spójrzmy przez nie na rzeczywistość. W tym scenariuszu za rok mamy gotowe ZTT, a także zapewnioną (nie bójmy się marzyć śmiało - być może nawet ustawowo) stabilność finansowania. I wtedy zakłady Polskiej Grupy Zbrojeniowej miałyby go zaprojektować. Doświadczenia historyczne, m.in. problemy z produkcją podwozia do armatohaubic Krab, które ostatecznie kupiliśmy w Korei, czy przeciągające się prace nad Bojowym Wozem Piechoty Borsuk powodują, że nawet patrząc przez nasze różowe okulary, można mieć problem z wiarą w to, że państwowa zbrojeniówka projekt nowego czołgu "dowiezie". Ale niech tam, dodajmy więcej różu i załóżmy, że za kolejnych 6-8 lat taki projekt faktycznie mamy. Oczywiście będzie on bazował w dużej mierze na zewnętrznych dostawcach, ale tak po prostu dziś wygląda rzeczywistość. Nawet ta widziana przez różowe okulary.

I co dalej? Jesteśmy w roku 2028. Teraz resort obrony faktycznie musiałby się zgodzić na zakup czołgów i dodatkowo mieć na to środki. Dziś cena nowego czołgu to 30-50 mln zł. Znając realia, ten polski byłby raczej w górnym przedziale. Czyli przy zakupie kilku batalionów takich czołgów mówimy o kilkunastu miliardach złotych. Patrząc na to, jak obecnie kupujemy sprzęt za Atlantykiem i jakie rachunki się z tym wiążą w przyszłości, trudno uwierzyć, że będziemy mogli sobie pozwolić na takie zakupy.

Uwaga! Teraz zdejmujemy różowe okulary. I w związku z tym trzeba sobie powiedzieć sobie wprost: nie marnujmy czasu na czcze gadanie i mrzonki o nowym polskim czołgu. W ciągu najbliższych 10 lat to się nie zdarzy.

Reklama

Jeśli chodzi o zakup i produkcję uzbrojenia, skupmy się na tym co jest w naszym zasięgu, a nie porywajmy się po raz kolejny z motyką na słońce. Polski przemysł miał się rozwinąć przy programie artylerii dalekiego zasięgu Homar. To nie wyszło. Kupiliśmy sprzęt gotowy, bez żadnego udziału w produkcji. Polski przemysł miał się również rozwinąć przy programie obrony polskiego nieba Wisła. To nie wyjdzie. Drugiej fazy zakupu, gdzie mieliśmy pozyskiwać technologie w przewidywalnej przyszłości nie podpiszemy. Oczywistym również jest, że nasza zbrojeniówka nie zyska nic na zakupie samolotów F-35. By na tym skorzystać, trzeba było wejść do tego programu kilkanaście lat temu, tak jak to zrobiły takie kraje jak Wielka Brytania czy Włochy.

Wydaje się, że zapowiedzi zarządu PGZ, mówiące o tym, że głównym kołem dla naszej zbrojeniówki może być program Narew, czyli tarcza obrony nieba krótkiego zasięgu, są znacznie bardziej realistyczne niż bajania o nowym czołgu. By to się wydarzyło, resort obrony musi się wreszcie zdecydować. Nie gadać o wirtualnych czołgach albo przygotowywać defilady czy skupiać się na kampanii wyborczej. Dla odmiany trzeba podjąć decyzję, której skutki będą widoczne długo, długo po najbliższych wyborach i teraz nawet wstęgi do przecięcia nie będzie. Ale to właśnie takie decyzje odróżniają polityków w krajach, które są gospodarczymi potęgami, od tych w krajach, które tylko o tym mówią.