Naprawdę trzeba było listów otwartych i nacisków, by abp. Juliusza Paetza nie chowano w katedrze?
Jak widać trzeba było, bo takie są fakty, ale szkoda, że trzeba było. Dawno temu mówiłem, że sprawa arcybiskupa niby została zamknięta, ale wrzód pozostał.
Nie przecięto go?
Nie, przecież Juliusz Paetz przestał być ordynariuszem diecezji poznańskiej, ale nie padło ani jedno słowo wyjaśnienia dlaczego. Publiczne były tylko zarzuty molestowania kleryków, artykuły prasowe i powszechna wiedza w Poznaniu, gdzie sprawa była znana, zanim wybuchła bomba.
I tak powstał list w obronie abp Paetza podpisany także przez ks. Jędraszewskiego, dziś arcybiskupa krakowskiego. On nie wiedział?
Nie wierzę w to. Wiedza w Poznaniu była na tyle powszechna, że trudno było nie wiedzieć. Tamten list bardzo mnie zdziwił.
Arcybiskup Jędraszewski uczestniczył w procederze?
Mam nadzieję, że nie. Ale stawać w obronie bp. Paetza, gdy sprawa stała się publiczna? Nie mieści mi się to w głowie.
Może żal mu było kolegi?
Sam, będąc teraz w zakonie ordynariuszem, spotykam się z sytuacjami, w które trudno uwierzyć – ma się bardzo dobre zdanie o człowieku i nagle dowiadujemy się, że jest kimś zupełnie innym. Niełatwo w to uwierzyć, zwłaszcza jeśli się jest z kimś takim w bliskich relacjach.
Jak to należało załatwić?
Jedna ze znajomych powiedziała, że to poziom załatwiania spraw przez KC PZPR – coś się dzieje, człowiek traci stanowisko i żadnych wyjaśnień. A my – mówiła – jesteśmy dorosłymi ludźmi w Kościele, jesteśmy Ciałem Chrystusa, i jeśli coś takiego się dzieje, to należy się słowo wyjaśnienia.