Mam znajomych, którzy wrócili do Polski z długich, ponaddwumiesięcznych wakacji spędzonych na antypodach, czyli bardzo daleko od wszystkich naszych sporów i dyskusji. Wrócili w zeszłym tygodniu i byli święcie przekonani, że trwa kampania wyborcza, nie mogli się tylko zorientować, przed wyborami do czego.

Reklama

Rzeczywiście, medialny zgiełk związany ze słynnymi stoma dniami rządu mógł takie wrażenie wywołać. Dodatkowo jeszcze politycy PO zaczęli głośno mówić o pracach nad kodeksem wyborczym, który ma zmienić ordynację wyborczą we wszystkich wyborach. Zważywszy na to, że w naszej polskiej rzeczywistości na porządku dziennym było grzebanie przy ordynacji tuż przed wyborami, to rzeczywiście mogło to potęgować wrażenie, że wybory są już za chwilę.

Tymczasem prawda jest taka, że najbliższe wybory do Parlamentu Europejskiego są za ponad rok, a jesienią 2010 r. czekają nas wybory samorządowe i prezydenckie. Potem, jeżeli nie będzie jakiegoś trzęsienia ziemi, wiosną lub jesienią 2011 roku, wybory parlamentarne.

Można zatem uznać, że jeżeli chcemy poważnego i spójnego uporządkowania zasad, według których wybieramy, to ten czas jest jak najlepszy, bo pozwala na tworzenie prawa nie pod kątem interesów jakiejś partii, ale - jakkolwiek patetycznie to zabrzmi - zgodnie z interesami państwa.

Jest to jednak złudne, bo już dziś jasno widać, jaka ordynacja komu służy. Na przykład w wyborach do Parlamentu Europejskiego PO dogadało się z PiS, że będzie tworzona lista krajowa, to znaczy, że w całej Polsce wyborcy będą mieli do wyboru tych samych kandydatów. Dwie największe partie nie będą bowiem miały problemu ze zbudowaniem takich list, w przeciwieństwie do koalicjanta PO, czyli PSL, które będzie z tym miało spory kłopot.

W innych wyborach wiadomo, że wysoka frekwencja nie służy partiom o tak zwanych żelaznych elektoratach; w polskiej rzeczywistości taką partią jest PiS. W tej sytuacji nie dziwi zatem to, że wysiłki PO idą właśnie w kierunku podnoszenia frekwencji. Instrumentami mają być dwudniowe głosowanie, możliwość oddawania głosu przez pełnomocnika albo listownie, a w przyszłości także przez internet.

Co prawda, wiemy o tym wszystkim trochę nieoficjalnie, nad całością pracuje podobno Waldy Dzikowski, ale wypowiada się także kilku innych posłów Platformy. Jest to zresztą dość charakterystyczne dla PO wrzucanie pod dyskusję poważnych tematów bez konkretnych propozycji rozwiązań. Przypomnę, że ostatnio w podobny sposób rozmawiamy o zmianach w konstytucji, reformach w służbach specjalnych, likwidacji podatku Belki czy też rezygnacji z finansowania partii z budżetu. Jako wyborca wolałbym, by tego rodzaju projekty były najpierw przygotowane, a dopiero potem dyskutowane, ale kto by się tam przejmował opinią wyborcy, skoro do wyborów daleko.

Reklama

Nie bardzo wiadomo też, jak do tych zmian ustosunkuje się PiS. Krytykować kroków zmierzających do podniesienia frekwencji na pewno nie będzie, bo wywarłoby to fatalny efekt medialny. Partii Jarosława Kaczyńskiego pozostaje jedynie zacząć poważnie wprowadzać w życie styczniowe zapowiedzi prezesa, że trzeba się otworzyć na młodzież i na inteligencję. Na razie udaje się to średnio.

Wydaje się nawet, że pozbywając się Pawła Zalewskiego i Michała Ujazdowskiego, zrobiono kroki w przeciwnym kierunku. Kabaretowe inscenizacje przygotowywane przez posłów Hofmana i Kamińskiego też wyglądają raczej na działania przeciwskuteczne. O wiele poważniejszą inicjatywą jest jutrzejszy kongres prawicowej inteligencji. Najciekawsze w tym wszystkim jest to, czy Jarosław Kaczyński naprawdę chce się dowiedzieć, co się inteligencji nie podoba w PiS. I jeżeli nawet się dowie, czy będzie chciał to zmieniać.