Zaczyna się kolejna wielka narodowa debata. Wielka, emocjonująca, tym ważniejsza, że dotycząca spraw globalnych - a konkretnie żartów z prezydenta-elekta Baracka Obamy i przytyków do jego pochodzenia.
Zaczęło się od osławionej wypowiedzi posła PiS Artura Górskiego, którą bez momentu wahania można nazwać - ach, jak łatwo się to pisze - beznadziejnie kretyńską. W sprawie myślozbrodni Górskiego (który, jak mało kto zaszkodził swoim zachowaniem własnej partii) oburzenie wyrazili już wszyscy. Nawet wnioski do prokuratury poszły.
Dziś jednak jesteśmy na wyższym poziomie debaty - osądzamy poczucie humoru ministra spraw zagranicznych, który żartował z tego, że Obama ma polskie korzenie, bo jego dziadek zjadł polskiego misjonarza.
Radosław Sikorski zapiera się, że nic takiego nie opowiadał i zapowiedział, iż poda do sądu Ryszarda Czarneckiego, bo ten napisał o tym na swoim blogu. Ale ponieważ są świadkowie, według których szef MSZ jednak żartował z dziadka-ludożercy, to odezwał się Przemysław Gosiewski. Teraz on chce sądzić Sikorskiego za rasizm.
To jednak nie koniec tej wielopiętrowej historii. Wojciechowi Olejniczakowi przypomniało się, że ten sam kawał opowiadał Jarosław Kaczyński...
Wyobraźmy sobie, że wszyscy uczestnicy tej zabawy zachowają się konsekwentnie, wyślą pozwy i ruszy proces. Wielka zbiorowa rozprawa z kilkoma, może kilkunastoma oskarżonymi, dziesiątkami świadków - w tym wezwanym na wniosek obrony niejakim Barackiem Obamą. Ryszard Cz., Radosław S., Jarosław K. i ich wspólnicy sądzeni w imieniu Rzeczypospolitej. A Artur G. byłby sądzony w osobnym procesie, bo on niestety wierzy w to, co mówił.
Śmiesznie jednak by nie było i nie jest teraz. Naturalną reakcją winno być raczej uczucie zażenowania. Wymachiwanie pozwami jest już nudne, to tylko odruch w sporach politycznych. Sam żart też jest taki sobie, zdaje się, że to jakaś brodata anegdota.
Ale w przypadku dwóch panów - Sikorskiego i Kaczyńskiego - jedno jest pewne, że powinni darować sobie opowiadanie właśnie takich dowcipów. Pierwszy jest szefem dyplomacji, a drugi był premierem i może nim jeszcze będzie. Jeden i drugi coś będą chcieli od prezydenta Obamy - nie dla siebie, ale dla kraju, który reprezentują.
W polityce wprawdzie jest bardzo dużo hipokryzji - oficjalnie wazelina wobec potężnego rozmówcy, a za plecami obrabianie mu wiadomej części ciała. Ale skoro jest się już hipokrytą, to zaleca się odrobinę dyskrecji. Gdy się nie wie, jakich kawałów nie wypada opowiadać, to trzeba chociaż wiedzieć komu i gdzie je można mówić.