Nagroda dla Herty Mueller nie jest skandalem, a i takie się w ostatniej dekadzie zdarzały. Wystarczy wspomnieć wyróżnienie dla Dario Fo, nawet w ojczystych Włoszech traktowanego jako jeden z wielu politycznych agitatorów, tyle że w dziedzinie dramaturgii. Nie jest też jednak wydarzeniem, które zmieniłoby cokolwiek w hierarchii światowej literatury.

Reklama

Taki stan rzeczy staje się normą. Minęły czasy, kiedy najważniejszy literacki laur otrzymywali twórcy klasy, powiedzmy, Samuela Becketta. Spośród wyróżnionych w ostatnich latach trudno znaleźć autorów naprawdę nadających literaturze nowy wyraz.

Nie jest kimś takim Elfriede Jelinek, nie był Harold Pinter. Chyba jedynie dzieło J.M. Coetzeego wytrzymuje porównanie z największymi. W coraz większym stopniu o uznaniu Akademii decydują względy pozaartystyczne - polityczna poprawność, właściwe (czyli zazwyczaj lewicowe) poglądy.

Co roku na listach faworytów do Nobla powtarzają się te same nazwiska - Mario Vargas Llosa, Philip Roth, Don DeLillo, Amos Oz. Dodajmy jeszcze tych, którzy uznania komisji noblowskiej nie doczekali, choćby Bernharda czy Lema. Czy pominięcie w werdykcie Akademii umniejsza wagę ich twórczości? W żadnym razie. Traci natomiast na tym sam Nobel - dziś jeden z wielu laurów dla pisarzy.