Jeśli rząd chce skazać przyszłych emerytów oszczędzających w OFE wyłącznie na wpłaty do ZUS, to lepiej, by te pieniądze, a więc 7,3 proc. pensji każdego ubezpieczonego, oddać właścicielom. Wtedy każdy będzie samodzielnie inwestował lub oszczędzał na starość, wiedząc, że świadczenie pochodzące z pozostałej części składki będzie bardzo niskie.
Na emeryturę każdy odkłada 19,52 proc. pensji. 12,22 proc. trafia do ZUS, jest księgowane na indywidualnych kontach, ale pieniądze wydawane są na bieżące świadczenia dla obecnych emerytów. Tak działa tzw. system repartycyjny. Reszta składki, czyli 7,3 proc., idzie do OFE. Też na indywidualny rachunek, tym razem jednak pieniądze są inwestowane na rynku. Tak działa część kapitałowa systemu. To przejrzysty system. Tak była rozumiana umowa społeczna w momencie wprowadzania reformy emerytalnej.
Rząd ze względu na mizerię finansów chce teraz tę umowę zerwać. Składki do OFE mają być zawieszone (a więc wszystko pójdzie do ZUS) albo zmniejszone (więcej pójdzie do ZUS), może być też tak, że na konta do OFE wpłyną quasi-obligacje emerytalne, których zyskowność będzie określał rząd.
W tej sytuacji nie chcę ani ZUS, ani pseudoobligacji. Niech 7,3 proc. pensji zostanie w mojej kieszeni. Sam będę wiedział, co z tym zrobić. Owszem, zgadzam się płacić prawie 20 proc. wynagrodzenia na emeryturę, pod warunkiem że wypłaty z ZUS i OFE odzwierciedlą w przyszłości te koszty. Tak nie będzie, jeśli wszystko pójdzie do ZUS. Publiczny płatnik nie podoła temu zadaniu, gdy za 40 lat sytuacja demograficzna dramatycznie się pogorszy. Podobnie będzie z obligacjami emerytalnymi. Zawsze może przyjść polityk i zmienić ich wycenę. W OFE wycenę daje rynek.
Reklama
Najlepiej będzie, jeśli rząd zdejmie z ubezpieczonych obowiązek oszczędzania na emeryturę 7,3 proc. pensji. Zostanie to, co jest wpłacane do ZUS. Trzeba tylko uczciwie powiedzieć, że emerytura wyniesie wówczas 25 – 30 proc. ostatniego wynagrodzenia, będzie więc niska. Jednak to rozwiązanie ma wiele zalet.
Oznacza wolność, odpowiedzialność za siebie. Poprawia wypłacalność systemu emerytalnego, bo system ma nieduże zobowiązania. Zwiększa pensje netto, co skutkuje zwiększonym popytem, niższą presją na wzrost płac (większa konkurencyjność firm), wyższymi inwestycjami w gospodarce – w efekcie wyższym wzrostem gospodarczym. Zatrzymanie części składki w kieszeni przyszłych emerytów ogranicza też szarą strefę, bo wyższa pensja netto zachęca do legalnej pracy.
Taki system jest prosty i przejrzysty. Przyczyniłby się też do akceptacji podniesienia wieku emerytalnego – ludzie rozumieliby, że zryczałtowany system wymaga prostych zasad przechodzenia na świadczenie.
Po likwidacji części składki obywatel wiedziałby, że wpłaca na emeryturę minimum i będzie miał minimalne świadczenie. Sam musi się więc zatroszczyć o resztę. Dzięki temu maleje hazard moralny, w którym osoba ubezpieczona nie oszczędza, bo wszechogarniające państwo i tak zapewni jej byt.