I właśnie dzięki tej sui generis feudalnej opiece mogli nie tylko objąć lukratywne posady w biznesie (daj im Boże w przyszłości zarabiać jeszcze lepiej), ale także bez skrupułów pobrać ze swoich firm sięgające czasem milionów złotych odprawy. Nawet wtedy, gdy odchodzili po to, aby na powrót objąć wysokie funkcje publiczne.
Nic, co uczynili, nie jest ani bezprawne, ani karalne. Przeciwnie. Na takich samych biznesowych posadach beneficja znacznie większe pobierali całkowici głupcy, często cyniczni i zdemoralizowani, notoryczni pijacy, zwykli złodzieje, a zazwyczaj zakamuflowani ubecy lub członkowie albo krewniacy komunistycznej nomenklatury. Liczyć by ich na kopy! To jest także istotna część prawdy o niepodległej Polsce. Zaś gdy idzie o owe milionowe "złote spadochrony" - to symbolem chciwości nieznającej wstydu pozostanie przypadek niejakiego Jacka Walczykowskiego procesującego się o 6 milionów złotych odprawy za posadę szefa Orlenu zdobytą na skutek partyjnej intrygi i utraconą z tego samego powodu kilkanaście dni później w 2004 roku.
Czego zatem chcieć od tej trójki całkiem sensownych i wcale niegłupich ludzi? W zasadzie niczego. Poza jednym może drobiazgiem: że zabrakło im wyczucia tego, czego ludzie z klasą nie robią. Ale rzecz już się ma zupełnie inaczej , gdy idzie o ich politycznych suzerenów. Tak się składa, że są nimi postaci pełniące dwa najważniejsze urzędy w państwie - prezydent i premier.
Nie tak dawno francuska minister finansów pani Christine Lagarde zasłynęła z tego, że groźbą i szantażem wymusiła na Axelu Millerze - prezesie koncernu Dexia, "dobrowolne" zrzeczenie się jakichś astronomicznych odpraw, jakie zagwarantował sobie wcześniej w kontrakcie. A co mieli do powiedzenia Kaczyński i Tusk? Prezydent o sprawie Kownackiego: że "to nie jest sytuacja tylko polska". Prawda. Premier o sprawie Bondaryka: że "otrzymał wystarczające informacje". Zapewne także prawda. I tyle.
Publiczna apologetyka zasad jest zawsze daleko mniej istotna od praktycznego świadectwa, jakie gotowi jesteśmy im dawać. Dlatego te spontaniczne reakcje są daleko ważniejsze dla zrozumienia wrażliwości i Kaczyńskiego, i Tuska na standardy polityki, od wystudiowanych przemówień poświęconych "moralnej rewolucji" albo "skromności władzy". I co tu dużo mówić. Nie są to standardy wysokie. We Francji, kraju jak najdalszym od głoszenia moralnej rewolucji i całkowicie niewrażliwym na koncept skromnej władzy, Nicolas Sarkozy rozpoczął rządzenie od ustawy uderzającej w rozbuchane "złote parasole" menedżerów tak publicznych, jak i prywatnych firm. W Ameryce - rzecz jest niemal tematem dnia, w związku z kryzysem i stanowczymi zapowiedziami prezydenta Obamy wspartymi autentycznym oburzeniem opinii publicznej.
Nie, nie mam zamiaru twierdzić, że za czasów PO i PiS w naszym kraju standardy uległy destrukcji. Sądzę nawet, że ciągle jeszcze po Polsce kołaczą się szlachetne cienie atmosfery lat 2003 - 2005, kiedy to po aferze Rywina ustanowienie wysokiej etycznej jakości życia publicznego wydawało się misją dla polskiej polityki absolutnie nadrzędną. Mam jednak głęboką obywatelską pretensję do Kaczyńskiego i Tuska. Że nie tylko zarzucili tamte plany uszlachetnienia polskiej demokracji przez wprowadzenie najprostszych standardów obowiązujących ludzi władzy do systemu prawnego i konstytucji. Ale jeszcze bardziej, że sami, nigdy nie czerpiąc beneficjów z polityki, nie mieli jednak dość energii i charakteru, aby wymusić respekt dla tej zasady wśród swoich ludzi.