A będzie się musiał tłumaczyć naprawdę dobrze. Wczoraj stwierdził, że znalazł dokumenty świadczące o inwigilacji prawicy przez Wojskowe Służby Informacyjne. Według niego, w specsłużbach działała grupa agentów na wzór grupy pułkownika UOP Jana Lesiaka. Mieli grzebać w prywatnych i zawodowych życiorysach polityków prawicy. Po co? Według Macierewicza po to, by później mieć w ręku argumenty do ich skutecznego oczerniania.
"Nie jest tajemnicą, że ja byłem inwigilowany nielegalnie przez byłe WSI na początku lat 90., więc wydaje mi się, że to jest mocna przesłanka do tego, że przynajmniej w tamtym okresie ta służba podejmowała działanie ponad swoje statutowe obowiązki" - skomentował rewelacje Macierewicza minister obrony Radosław Sikorski.
Ale Macierewicz poszedł jeszcze dalej. Bo twierdzi, że grupa "Lesiak-bis" działała nie tylko w latach 90., ale jeszcze w 2002 roku. Jednak byli szefowie WSI - gen. Marek Dukaczewski, gen. Tadeusz Rusak i gen. Konstanty Malejczyk - zaprzeczają istnieniu takiego oddziału.
Kto mówi prawdę? To dopiero wyjaśni sejmowa komisja. Posłowie nie mają już do Macierewicza zaufania. Po jego rewelacjach o tym, że kilku ministrów spraw zagranicznych współpracowało z rosyjskim wywiadem, wolą dokładnie sprawdzać to, co opowiada. I tak też będzie tym razem.